Logo
Wydrukuj tę stronę

PIERŚCIONEK NA PALCU (cz. 2)

fot. brzozowiana fot. brzozowiana

        

        Swaty należało utrzymać w tajemnicy, bo mogła je zniszczyć zawistna lub złośliwa opinia o dziewczynie. Kiedy jednak wyłaniała się realna zgoda na małżeństwo, przystępowano do działań jawnych. Na wsi szczęśliwiec, którego wyswatano, nie zasypywał gruszek w popiele, lecz zwykle w jeden z najbliższych wieczorów śpieszył do wybranki na zaręczyny. Prócz swata czy swatki wybierała się z nim rodzina, znajomi oraz muzykanci, zaręczyny bowiem (zwane także zrękowinami, rędzinami, pierścionkami, zdawinami lub zmówinami) to już była nie lada uroczystość. Była to jakby narada przedślubna, w której musieli uczestniczyć wszyscy zainteresowani. Stare przysłowie mówi, że najlepiej kraść daleko, a żenić się blisko. Jeśli ponadto morgi żeniły się z morgami (jak mówiono o bogatych ożenkach), wieś musiała się o tym dowiedzieć. Idąc do dziewczyny, kapela w pochodzie nie próżnowała. Wspierała kawalerskie przyśpiewki podgrzewane okowitą.

Kiedy będzie słońce i pogoda,

wstąpże Jasiu, do mego ogroda.

Nawąchasz się kwiatka pachnącego,

napatrzysz się rumieńca mojego.

   Cóż  mi przyjdzie z twego napatrzenia,

    kiedy nie mom do ciebie sumienia.

   Oj, padnijże ojcu, matce, do nóg,

   da, będziesz miał sumienie, dalibóg…

    Tę starą, wszędzie prawie znaną pieśń (znaną w różnych wersjach) śpiewał chłopak idący się zaręczyć, korzystając ze wsparcia swoich kolegów. Pieśń ta rozlegała się potem na weselu np. śpiewano ją  w bronowickich izbach w „Weselu” S. Wyspiańskiego.

    Goście z muzyką wkraczali do domu dziewczyny, pytając wcześniej, czy nie widzieli zabłąkanej gąski lub jałóweczki, a rodzice odpowiadali, że poszukiwane stworzenie jest u nich w chacie. W izbie stał już suto zastawiony stół, choć zwyczajowo wódkę, przynajmniej na początek, musiał obowiązkowo przynieść ze sobą wyswatany kawaler. Bywało, że przynosił również chleb, jak to radzi śpiewka z repertuaru zaręczynowego według „Kalendarza polskiego” Józefa Szczypki.

A jak pójdziesz na zaloty,

weźże chleba dla kobiety.

Żeby jadła, żeby piła,

żeby z tobą dobrze żyła.

    Po kawałku owego chleba z solą lub serem młoda para musiała zjeść, zanim rozpoczęło się przyjęcie, a że był to jednocześnie wyścig, zwycięstwo miało wróżyć kto w przyszłości będzie lepiej wywiązywał się  z obowiązków gospodarskich (mąż czy żona). Przyjęcie inaugurował ojciec panny, prosząc wszystkich, by nie przyszło im do głowy traktować kpiąco tego domu i dopiero kiedy goście zapewnili o swych poważnych zamiarach, przyszły zięć obłapił za nogi przyszłego teścia, można było jeść, grać, naradzać się i zaręczać.

    Zaręczyn dokonywał ktoś upatrzony na starostę weselnego. Różnie się one odbywały. W niektórych okolicach młodzi kładli ręce na talerzyku z chlebem i serem, co miało przynosić pomyślność, a starosta wiązał ich dłonie chustką i kropił wodą święconą. Nie trzeba było pierścionków, natomiast po dokonaniu zaręczyn urządzano tzw. targ o wieńce. Baby nagabywały narzeczonego, by wyłożył godziwą sumę na owe wieńce czy wianki dla narzeczonej i druhen oraz dodał coś na szpilki i wstążki. Biedak targował się, sięgał po pieniądze i wręczał dziewczynie, starając się wyjść z tych targów honorowo.

    W innych regionach naszego kraju, gdy już towarzystwo pojadło i popiło, a także uradziło i zdecydowało o wszystkim, co trzeba,  przyszła narzeczona stawiała przed mistrzem ceremonii talerz z wieńcem. Sporządzony był on zwykle z ruty lub rozmarynu i leżał na mieniącej się na zielono „kaczorowej” – jak to nazywano – chustce. Mistrz nakazywał powstanie z miejsc, wysłuchiwał deklaracji o posagu i wianie i często uzgadniał datę stawienia się u rejenta. Następnie brał pierścionki od kawalera  (choć w dawniejszych czasach pierścionków nie znano i dopiero przyjęto ten zwyczaj od szlachty), kładł obok wieńca na talerzu, kropił wodą święconą i uroczyście wsuwał na  palce oczekującej tego parze. Towarzyszyła temu zawsze piękna, wierszowana przemowa. – W imię Ojca i Syna… żegnał się i rozpoczynał orację.- Ach łaskawe ojce i panie matki i wszyscy zgromadzeni. Dziękuję wam za tak śliczne zgromadzenie i tych państwa młodych przyozdobienie. Dziękuję, że was ten akt zgromadził, jak kwoka kurczęta pod swoje skrzydlęta.  Ach łaskawe państwo młodzi, gdzie się tak wybieracie? W daleka podróż iść macie… Mowa nie szczędziła nauk moralnych pannom, orator nakazywał młodym dziękować rodzicom za dobre wychowanie i przypominał, że trzeba przygotować się do ślubu i wesela. Ocierano łzy, bo chwila była wzruszająca. Narzeczona popatrywała na pierścionek, bo nie zawsze kupił jej go ten, o którym marzyła. Niestety często morgi żeniły się z morgami, a we wsi nie brakowało również owdowiałych starszych mężczyzn.

     Porządne  wiejskie zaręczyny trwały przeważnie do rana. Kapela grała, a zaręczona panna musiała  nieraz się dobrze zarumienić, bo popatrując w jej stronę, przyśpiewywano tak, że tylko by berbecie ze „śpikiem” pod nosem nie zrozumiały, np.:

Oj, kowalu, kowalu

da zróbże mi zameczek,

da żebym zamykała

da do ślubu wianecek!

     Po zaręczynach trzeba było zająć się przygotowaniami do ślubu i wesela, podpisać u rejenta papiery. Ksiądz proboszcz lubił przeegzaminować parę, czy zna się na prawach Boskich  i czy wie, po co bierze sakrament. We młynie mielono mąkę na weselne kołacze, narzeczony wspierany radami i groszem przez ojca kupował flaszki, gąsiorki i antałki, bo był zobowiązany do wykosztowania się na weselny napitek. Wreszcie zapraszano gości, ale pilnując, by kogoś śmiertelnie nie obrazić, przyjściem do niego później, niżby to wynikało z pokrewieństwa, wieku czy majątku. Był honor pański, ale był też i wielki, bardzo pamiętliwy honor chłopski.

     Trudna misje zapraszania gości spełniali głównie drużbowie, chociaż również narzeczeni i druhny nie byli wolni od owych tylko pozornie łatwych działań, tym bardziej, że często zapraszano nie raz, ale parokrotnie.  Drużbowie zapraszając, jeździli nieraz konno, ale zawsze ze stosownymi dystynkcjami – w wieńcach wokół czapek, czy z barwnymi chustami przepasującymi ich przez ramię  - zawsze też musieli popisać się wierszowanymi rymowankami.

Przestawiam nogi za wase progi,

prosi pan ojciec i pani matka, prosili nas i my tyz  was,

żebyście nami – chudymi pachołkami nie gardzili,

ino pannę młodą i pana młodego do stołu Pańskiego,

do stołu małżeńskiego doprowadzili.

     Gospodarz,  rad z czynionego mu zaszczytu, częstował wódką, a nawet zapalał na stole świeczkę. Wódkę z zanadrza wyjmowali także przybysze i czas nie mijał daremnie. Niekiedy wiersze zaprosinowe były dłuższe, bo trzeba było pośmiać się trochę z dziewcząt i równie wesoło zachęcić do przyjemności, na które się zaprasza.

     Wreszcie drużbowie żegnali się i odjeżdżali. Wieś huczała. Ta zaproszona i ta, której szczęście zaprosinowe nie spotkało i która mogła tylko nasłuchiwać wieści, podglądać  i chłonąć zatykające dech  smakowite zapachy wędzących się boczków i kiełbas.

                                                                                                 Halina Kościńska

                                                                            

Ostatnio zmienianyniedziela, 12 luty 2017 19:41

Najnowsze od Admin

Brzozowiana.pl. All rights reserved.