Menu
Dzisiaj jest: 28 Marzec 2024    |    Imieniny obchodzą: Aniela, Sykstus, Joanna

stokrotka2

TUŁACZE LOSY JÓZEFY WROTNIAK, CZYLI SIOSTRY STELLI OD NAJŚWIĘTSZEGO SAKRAMENTU

fot. ze zbiorów autora fot. ze zbiorów autora

Rodzinne fotografie to skarbnica naszej zbiorowej pamięci. Kto nie lubi oglądać starych albumów z wyblakłymi portretami naszych przodków?  Często te utrwalone na kliszy fotograficznej wizerunki bliskich towarzyszą nam w naszych domach, zdobią ich wnętrza i są świadectwem przeszłości.

W mojej rodzinie są także takie tradycje, toteż kiedy przeczytałem regulamin konkursu „Historia jednej fotografii” poprosiłem babcię, by wspólnie spenetrować jeszcze raz rodzinne albumy i odszukać w nich zdjęcie osoby, która została zesłana na Sybir. Pamiętałem przecież, że w swoich wspomnieniach o pobycie w Pawłokomie / wsi położonej nad Sanem, niedaleko Dynowa/, wielokrotnie przywoływała historie Polaków, którzy zesłani zostali w głąb Rosji.

Mówiła o naszym dalekim krewnym, Tadeuszu Szczawińskim, który jako dziewiętnastoletni chłopak został skazany na przymusowe prace w obozie w Archangielsku i przebywał tam dwa lata- od 1939 roku, aż do roku 1941. Szczawiński  później, 10 lutego 1942r. wstąpił do Armii Polskiej 22. Pułku Piechoty – 7. Dywizji Piechoty i od tej pory zaczęła się jego wielka podróż, którą ostatecznie skończył w Kanadzie- tam żyjąc i tam umierając. Kilkakrotnie wracał do Polski  i  spotykał się ze swoją rodziną ale o pobycie na zesłaniu nie chciał opowiadać. Jego losy odżyły na nowo w tym roku, kiedy to bliscy postanowili przekazać mundur i pamiątki  osobiste Muzeum Narodowemu Ziemi Przemyskiej.  Niestety nawiązanie kontaktu z rodziną Tadeusza Szczawińskiego w Kanadzie nie dostarczyło mi szczegółowych informacji, na które liczyłem. Penetracja babcinych albumów też nie wzbogaciła mojej wiedzy.

Wtedy z pomocą przyszła mama. Przypomniała mi, że nasz bliski sąsiad pan Andrzej Wrotniak, zamieszkały w Hucie Poręby, który od lat zajmuje się sprawą mordów w Borownicy, wywodzi się z rodziny zesłanej na Syberię. Udałem się do niego i opowiedział mi historię jego krewnej – Józefy Wrotniak. Była to kuzynka jego ojca, pochodząca z Pawłokomy. Pokazał mi jej zdjęcie i spisane przez nią wspomnienia. Relacje te i osobisty pamiętnik wydały mi się bardzo interesujące i postanowiłem opisać je w niniejszej pracy.

                      Fotografia, która stanowi pretekst do przywołania historii wywodzącej się z Pawłokomy Józefy Wrotniak pochodzi z 6 sierpnia 2001 roku i została zrobiona w domu prowincjalnym Sióstr Nazaretanek  przy ul. Czerniakowskiej 137 w Warszawie, podczas uroczystości 50-lecia złożenia przez nią – już wtedy siostrę Stellę - pierwszych ślubów zakonnych w Zgromadzeniu Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Jubilatka stoi w środku z bukietem kwiatów a za nią od lewej strony Jan Wrotniak, brat mojego informatora Andrzeja i jego siostra Agnieszka, następnie jedna z Sióstr Nazaretanek a po prawej, przyjaciele siostry Stelli z Nowej Zelandii, małżeństwo Mortens. Przed nimi na stole znajduje się tort w kształcie fortepianu, co ma przypominać o muzycznych upodobaniach siostry. Zwraca uwagę pogodna, pełna serdeczności twarz jubilatki, która odzwierciedla jej charakter, bo według relacji najbliższych była kobietą niezwykle ciepłą i skromną.

                      We wspomnieniach relacjonuje swoją historię, nie dokonując żadnych ocen a raczej rzetelnie ją dokumentując.   

Pochodziła z wielodzietnej rodziny rolniczej. Ojciec Henryk i matka Wktoria należeli do zamożniejszych gospodarzy i posiadali duże, wielohektarowe  gospodarstwo. Miała cztery siostry - Marysię, Stefanię i bliźniaczki: Weronikę i Teresę. Była najstarszą z rodzeństwa. Rodzina mieszkała w Kolonii Pawłokoma (do dzisiaj ta część wsi nazywana jest Kolonią) położonej w województwie lwowskim. Ojciec Józefy przed I wojną światową pracował we Francji, a gdy dowiedział się o wybuchu wojny powrócił, by walczyć o wolność ojczyzny. Dostał się do niewoli do Guberni Archangielskiej, gdzie pozostał przez 3 lata, po czym uciekł,  powracając w rodzinne strony. Spokojne życie rodziny zakłócił wybuch II wojny światowej. Do Pawłokomy dochodziły odgłosy nalotów i bombardowań sąsiednich miejscowości, oraz wieści o masowych mordach dokonywanych na Żydach przez Niemców w Dynowie. Tym Żydom,  którym udało się przepłynąć San i nie dosięgła ich kula niemiecka Wiktoria Wrotniak pomagała zaopatrując ich w żywność. Józefa przywołała historię kiedy to w 1939 roku, podczas wykopków, ukraiński posłaniec przyszedł do Henryka Wrotniaka z informacją, że jest wzywany na ważne spotkanie. Na miejscu okazało się, że są tam zgromadzeni niemal wszyscy polscy gospodarze. Kazano im się ustawić w rzędzie pod ukraińskim domem i wymierzono w nich z karabinu maszynowego, jednak po interwencji rosyjskiego nauczyciela mężczyzn jedynie przesłuchano i wypuszczono z powrotem do domu. Tu należałoby dodać, że Pawłokoma to wieś, którą przed wojną zamieszkiwało blisko ¾ ludności ukraińskiej i ¼ Polaków. Wzajemne relacje międzysąsiedzkie układały się dość poprawnie, choć i wtedy zdarzały się kradzieże, czy szykany religijne. Po wybuchu wojny, kiedy to Rosjanie zaczęli podsycać antagonizmy ukraińsko – polskie sytuacja się zaogniła. Gdy 28.o9.1939r. podpisano traktat pomiędzy II Rzeszą a ZSRR ziemie na wschód od Sanu /czyli także Pawłokoma/ znalazły się pod okupacją radziecką, a Ukraińcy według relacji Józefy Wrotniak na powitanie wojsk rosyjskich budowali bramy triumfalne i wołali: „ Niech żyją nasi wybawiciele!” Rosjanie organizowali spotkania, na których przekonywano Ukraińców do przyłączenia ziem „ukraińskich” – po wschodniej części Sanu do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i wyzwolenia spod ucisku "polskich panów". Zabroniono działania tam  wszelkich instytucji religijnych a następnie przeprowadzono spis ludności polskiej we wsi.

10.02.1940 roku, około godziny 1 30 w nocy dało się słyszeć walenie do drzwi domów Wrotniaków i innych sąsiadów. Odgłosy niosły się po całej wsi. Do domu wtargnęli uzbrojeni Rosjanie z N.K.W.D. i Ukraińcy. Jeden z mężczyzn powiedział, że za pół godziny cała rodzina ma być gotowa do wyjazdu. Ojciec przeczuwał, gdzie ich wywiozą. Wiktoria próbowała wpłynąć jakoś na mężczyzn, prosząc, by zostawili ich w spokoju ze względu na małe dzieci, które zaczęły rozpaczliwie płakać . Czy to pod wpływem jej próśb, czy z innych względów Rosjanie pozwolili im zabrać ze sobą zapasy żywności, ubrań oraz cenne drobiazgi. Jak wspomina Józefa  - „Całe szczęście był świeżo upieczony chleb”. Niektórzy pomagali pakować rzeczy w czasie, gdy matka ubierała dzieci. Wrogowie pomogli załadować wszystkie bagaże na sanie, a później przenieść je na drugie sanie, którymi zostali przewiezieni do Leska. W Lesku czekały na nich pociągi z wagonami bydlęcymi, do jednego z nich została zaprowadzona cała rodzina Wrotniaków i jeszcze 4 inne z Pawłokomy.

Wtedy to deportowano ze wsi 40 Polaków, wśród których znalazła się rodzina Wrotniaków, Radoniów, Pyrdów, Łachów, Chrapków i dwie rodziny Banasiów. Tu należy dodać, że z całej grupy zesłanej na Syberię, ocalało tylko 10 osób.

Drzwi zamknięto na żelazne sztaby i dodatkowo zabezpieczono kłódką. Kiedy pociąg ruszył, rodzina odżywiała się tym, co miała przy sobie. Czasami otwierano drzwi wagonów i jedna z osób mogła wyjść do innego wagonu, gdzie znajdowała się żywność. Kiedyś, gdy pociąg zatrzymał się na postój jacyś ludzie z zewnątrz bili pięściami w wagony i krzyczeli: „to nie są przestępcy ani zwierzęta…!” , co sprawiło, że otwarto zasuwę wagonu i wniesiono wiadro gorącej wody, a kilka dni później przyniesiono też wiadro rzadkiej zupy. Od czasu do czasu podawano trochę chleba. Kiedy pociąg wjechał w głąb Rosji nie zamykano wagonów, więc niektórzy wychodzili, by kupić coś do jedzenia – zdarzały się przypadki, że pociąg ruszył bez pasażera, który później już nie powrócił do swojej rodziny. Podobnie byłoby z Józefą, która wyszła z wagonu z ciotką a ponieważ ich pociąg zmienił tor , nie mogły go odnaleźć i dosłownie w ostatniej chwili, już w biegu zostały wciągnięte do wagonu. Po kilku tygodniach dojechano do Swerdlowskiej Oblasti /swierdłowskiego obwodu/, gdzie kończyły się tory. Rodzinę Wrotniaków przydzielono do pracy w tartaku. Ponoć był to największy tartak na świecie – pracowało w nim przeszło 2 tys. ludzi.
Henryk podczas podróży zachorował na nogi . Przywieziona przez rodzinę żywność została rozkradziona tak, że pozostała im jedynie odrobina kaszy kukurydzianej, którą przyniósł sąsiad. Szesnastoletnia Józefa pomagała matce  i zajmowała się dziećmi. Komendant obozu złościł się, że przywieziono mu do pracy rodziny z dziećmi, jednak pomagał i bronił, tych którzy nie pracowali z powodu choroby. Wkrótce N.K.W.D. wytropiło działania komendanta i po dwóch miesiącach zastąpił go inny.

Wtedy całą rodzinę umieszczono w baraku (w środku tajgi) otoczonym wysokim ogrodzeniem, na szczycie, którego znajdował się drut kolczasty. Przydzielony im został mały pokoik z jednym łóżkiem. Przypadająca  racja jedzenia na jednego obozowicza to zupa i 200g chleba, który smakował jak glina i nie dało się go zjeść bez ususzenia. Matka jeździła do pracy w tartaku, zaś schorowany ojciec pozostawał w domu, doglądany przez 3 starsze córki, które modliły się o jego zdrowie i podobno obmywały mu nogi wodą ze źródełka z Lurdes. Według relacji Józefy to uzdrowiło ojca i podjął pracę w lesie.  

Ludność rosyjska była bardzo wyrozumiała dla Polaków, może dlatego, że sama mieszkała w trudnych warunkach. Niektórzy mieszkali jeszcze w ziemiankach. Warunki w jakich pozostawali Polacy były dramatyczne. Pojawiały się wszy, zaczęto chorować na tyfus brzuszny, plamisty, dyzenterię krwawą /czerwonka/ i wiele innych epidemii. Józefa wspominała, że przez ścianę słychać było jęki umierających dzieci sąsiadki z Polski – pani Łach, która niedługo po nich też zmarła. Z rodziny tej przeżył jedynie ojciec z synem i córką. Codziennie wynoszono z baraku kolejne trupy – wkładano je do skrzyń zbitych z surowych desek i chowano w tajdze. Po kilku miesiącach pobytu w obozie pozwolono udać się z przepustką na osiedle, by za ubrania dostać coś do jedzenia. Kilka razy za odzież Józefy, Henrykowi udało się przynieść trochę kaszy. Czasami zdarzało się, że doszła jakaś paczka od krewnych z żywnością, raz przysłali też 200 rubli od stryjenki z Pawłokomy. Józefa wspomina, że do jej obowiązków należała opieka nad rodzeństwem oraz kupowanie chleba na kartki. Jednak to drugie zadanie nie było proste, gdyż silniejsi, odtrącali ją na koniec kolejki, a kiedy stawała już przy ladzie brakowało towaru.

Wiktoria i Henryk pracowali na 3 zmiany, gdyż było ciężko utrzymać tak dużą rodzinę (musieli płacić karę za nieposyłanie dzieci do szkoły rosyjskiej). Ojciec mówił: „nie pozwolę, by was miano wychować na komunistów”. Postanowiono również, że Józefa ma iść do pracy w tartaku. Pracowała tam jedynie miesiąc, gdyż nie wyrabiała normy. Do jej obowiązków należało wówczas układanie desek w sześcian, jednak to było ponad jej siły. Po pewnym czasie rodzice zachorowali na tyfus ale ukrywali przed nią swoją chorobę. Dostali zwolnienie z wypełniania obowiązków w tartaku i niewielką pensję . Dzięki pomocy kilku rodzin rosyjskich wyzdrowieli, a i żadne z dzieci nie zachorowało.

Po kilku miesiącach Rosjanie docenili ich pracowitość i przeniesieni zostali do Kombinatu Fanierna – miasta Tauda – do ‘’TRUD Pasiołek Jalułka’’ , gdzie rodzina Wrotniaków dostała jednorodzinny barak z piecem chlebowym. Za domem każdego z domów znajdowały się małe działki do upraw. W ciągu trzech wiosenno – letnich miesięcy wyhodowali warzywa takie jak ziemniaki, marchew i inne. Rodzina była śledzona przez rosyjskich tajniaków, więc wieczorami, gdy modlili się i śpiewali pieśni religijne  zasłaniali okna kocem.

Wiktoria poznała panią Annę Golyszewą, która zabrała Józefę do swojego domu w Taudzie. Dziewczyna opiekowała się tam kilkumiesięczną Rosjanką. Anna zaczęła traktować Józefę jak własną córkę, pozwalała jej korzystać z własnej łaźni, dawała jej modne ubrania, a i  jedzenia miała pod dostatkiem. Mąż jej należał do KGB. Małżeństwo jednak skrycie potępiało rządy Stalina ale,  będąc postrachem sąsiadów i podwładnych, dobrze się maskowali. Młoda opiekunka mogła swobodnie rozmawiać z nimi na wszystkie tematy. W sypialni małżonków między doniczkami z kwiatami znajdował się obraz Matki Boskiej. Spiżarnia była wypełniona po brzegi, gdyż oprócz wynagrodzenia wszyscy urzędnicy otrzymywali co 3 miesiące sztukę materiału na osobę pracującą oraz różne produkty spożywcze. Wszystko jednak pozostawało ścisłą tajemnicą. W dni wolne od pracy mąż Anny pił samogonę, a Józefa zamykała się w pokoju na klucz, mimo zapewnień kobiety, iż mąż nic jej nie zrobi . Dziecko Rosjanki zachorowało i zmarło na tę samą chorobę co 10 poprzednich. Miała jedynie 9-letniego syna Iwana. Rosjanka zdradziła dziewczynie w tajemnicy, że woziła swoje wszystkie dzieci 500 km do Swerdłowska, by ochrzcić je u popa prawosławnego. Po śmierci dziecka, na prośbę Anny, Józefa został u niej.

Wtedy ogłoszono, że Polacy objęci są amnestią. Nagłą nowiną, dla wszystkich Polaków były wieści, iż wszyscy, którzy żyją, są objęci amnestią. Rodzina Wrotniaków zaczęła przygotowywać się do podróży. Matka przyjechała po Józefę, jednak Rosjanka nie chciała jej puścić, mówiąc, że pragnie dziewczynę adoptować. Matka jednak postawiła na swoim i 15 września 1941 roku wyruszyli w nieznane. Nie dawano żadnych posiłków, jedynie podczas postojów można było wyjść i kupić kawałek chleba czy harbuza, a za ubrania lepioszki. Bywało też,  że kazano Sybirakom opuścić pociąg i kilka dni czekać na kolejny. Wszyscy wyczuwali jakąś niewidoczną manipulację. Pociąg przejeżdżał przez: Czimkiet, Taszkient, Leninabat, Samarkandę aż do Kirchistanii kolejno z powrotem do Taszkientu ( 3 razy tam i z powrotem) aż do Uzbekistanu. Część  Polaków została w Kirchistanie inni w Uzbekistanie, a resztę zawieziono do Kazachstanu.
Tam wysadzano co dziesięć wiosek, po cztery, trzy rodziny. Rodzina Wrotniaków po 1,5 miesięcznej podróży dotarła w rejon Lugowaja. Tam zawieziono ich wołami do lepianki, której dach był pokryty strzechą, a podczas opadów woda lała się po ścianach. Za posłanie służyło klepisko, posłane słomą- a raczej suchymi chwastami. Wodę można było z trudem zaczerpnąć z niewielkiego strumienia, w którym Uzbeczki  prały ubrania, co sprawiało że woda była zanieczyszczona i polskie rodziny zaczęły chorować.
Józefa z matką chodziły 6 km do pracy, do ogrodu warzywnego dla urzędników rosyjskich. Wynagrodzeniem za cały dzień pracy była niewielka ilość mąki. Z powodu braku witamin rodzice i wszystkie córki oprócz Józefy - która dobrze się odżywiała na Syberii -zachorowali na „kurzą ślepotę”. W powrocie do zdrowia rodziny pomogli młodzi Polacy, którzy przynieśli wątrobę i kazali ugotować ją a następnie stać chorym nad oparami, z otwartymi oczami, przynieśli także psie sadło.
        Z początkiem grudnia 1941 roku zmarły bliźniaczki. Przeżyły 4 lata. Ciała zawinięto w prześcieradła i zakopano na stepie. Obydwie chorowały na Odrę. Później ciężko zachorował Henryk. Zaniemógł na nogi i męczył go ostry kaszel. Końcem marca 1942roku zmarł mając ok 50 lat. Józefa nie była przy pogrzebie ojca, gdyż musiała iść do pracy. W pracy upatrzył ją sobie pewien Uzbek, który traktował ją i jeszcze inną Polkę wyjątkowo. Jednak matka kazała jej unikać mężczyzny i od tej pory posłuszna matce unikała go. Za to skazał je na ciężkie prace ponad siły. Dopiero kiedy zagroziły mu, że napiszą list do Stalina „przyjaciela Polaków”, iż znęca się nad nimi ,uwierzył i dał im spokój. Wiktoria zaczęła  podupadać na zdrowiu i trafiła do „szpitala” oddalonego kilka kilometrów od lepianki, w której mieszkały. Po pewnym czasie wypisano ją ze szpitala mimo, że ledwo co mogła stać. . Córki z trudem doprowadziły ją do lepianki. Nic nie mogła jeść , całkiem osłabła, miała spalone usta i pluła krwią - jak się później okazało chorowała już drugi raz na tyfus, czerwonkę krwawą i pelagrę.

Jakiś czas później przybyli trzej Polacy z wieściami, że wszyscy odzyskają wolność. Sprawdzono dokumenty, gdyż zabierano tylko rzymsko-katolików. Na wóz zaprzężony w bawoły zapakowano rzeczy Wrotniaczek i z chorą matką ruszyły w nieznaną podróż. Dojechały do stacji, gdzie pociągiem zostały przewiezione do Dżambułu. Tam na dużej polanie wielu Polaków czekało na dalszą podróż. Ktoś ze służby medycznej chodził i sprawdzał stan zdrowia, kiedy podszedł do Wiktorii stwierdzono, że jest konająca. Zabrano ją do szpitala . Ostatnim gestem jaki wykonała było zdjęcie z szyi sakiewki z oszczędnościami i przekazanie ich Józefie. Ta myśląc, że już długo nie pożyją, oddała wszystkie pieniądze opiekunce sierot.   Matki więcej już nie zobaczyły.  Ruszyły w dalszą podróż pociągiem. Siedziały w przedziale z innymi dziećmi, które również były sierotami. Minęły Czimkieed, Taszkient, Leninabat, Samarkadrę, Bucharę, Czargan, Aszchabat i wysiadły w Krasnowocku. Tam głodne siostry czekały na okręt. W tym czasie zaprowadzono je do łaźni, gdzie zostały poddane dezynfekcji i obcięto im maszynką włosy. Zabrano wszystkie rzeczy wraz z dokumentami, zostawiając jedynie to, co miały przy sobie.

Kiedy przypłynął, długo oczekiwany angielski statek towarowy Józefa, Maria i Stefania wraz z resztą zesłańców została stłoczona na okręcie, na którym nie było miejsca aby usiąść. Na statku dochodziły ich jęki chorych, którym nie była udzielana żadna pomoc. Nie było nic do zjedzenia ani do picia, a opiekunka smarowała usta i języki dzieci zwilżoną w wodzie watą. Podróż trwała trzy doby… Zdarzyło się, że zatratowano na statku kobietę, której zwłoki wyrzucono do Morza Kaspijskiego.

Po dotarciu do portu towarowego w Pachlewi, komisja angielskiego Czerwonwgo Krzyża sprawdzała stan zdrowia wyzwoleńców. Siostry zostały uznane za osoby, które wymagają opieki medycznej,  więc pozostały w Pachlewi, pod opieką żołnierzy hinduskich, zaś zdrowi zostali przewiezieni do Teheranu. Dzieci podzielono na grupy po 25 osób (osobno dziewczynki i osobno chłopcy) i pod opieką polskich wychowawców zamieszkały w namiotach wojskowych, gdzie przestrzegano ściśle określonej diety (posiłki i wszystkie prace za dzieci wykonywali hinduscy żołnierze). Po miesięcznej kwarantannie przewieziono je do Teheranu przez góry Elburs. Droga była bardzo kręta. Podróżowano ciężarówkami. W Teheranie podopiecznych rozlokowano w namiotach oraz w wielkiej  kamienicy, gdzie spały na kocu i małej poduszce podarowanej przez żołnierzy polskich, którzy także dzielili się swoim prowiantem. Józefa wspomina, że spotkała tam wiele dziewczynek pochodzących z jej okolic.

Następnego miesiąca przewieziono je do Isfahanu i porozsyłano po zakładach. Każda z sióstr trafiła w inne miejsce. Józefa zamieszkała w No6 przy ul. Dżulfa, w którym przebywało 300 dziewczynek ( listopad 1942). Ważyła 35 kilogramów. Zakład No6 ogrodzony był wysokim, grubym murem z bramą stale zamkniętą i pilnowaną przeważnie przez starszego mężczyznę, a gdy zaszła taka konieczność to dziewczęta. Sypialnie były dla nich całym domem, spało się tam, jadło i uczyło, a także robiło różne robótki. Nie wolno było wychodzić poza teren zakładu, gdyż rozpowszechniony był handel kobietami. Zdarzało się, że starsze dziewczęta łamiąc regulamin wykradały się i często już nie wracały. W szkole poznawały zwyczaje i obyczaje Persów, a w wolnym czasie grano w piłkę i różne gry. Dwa razy w tygodniu wożone je na basen i do łaźni pod prysznice. W wolnym czasie jeżdżono na wycieczki, by poznać zabytki takie jak: meczety, muzea, winnice, stare zabytkowe mosty i wiele innych. Dziewczęta miały też dostęp do kościoła. Mieściła się tam rezydencja bs. ormiańskiego Akhbara, wraz z którym mieszkali księża Czarniecki i Wilniewczyc – zakładowy duszpasterz. Byli to kapłani bardzo życzliwi dla polskich sierot. Józefa zachorowała na zapalenie stawów, a później na malarię i świnkę. W 1943 roku wstąpiła do Z.H.P i uczyła się angielskiego .

Śpiewała w chórze, gdzie uczyła się wraz i innymi dziewczętami pieśni patriotycznych i ludowych,  grała w teatrze. Występowała np. w „Krakowskim Weselu”, na które przybył Szach ze swoją świtą. 14.01.1943 roku wystawione zostały także przez dziewczęta Jasełka, na których byli obecni generał Tokarzewski i dowódca bazy w Teheranie- pułkownik Romuald Borycki (byli częstymi gośćmi w zakładzie), którym bardzo się występy podobały.

Pewnego dnia kiedy grupa Józefy wróciła z wycieczki, w bramie czekały zapłakane dziewczęta z wiadomością że gen. Sikorski nie żyje. Wtedy straciły nadzieję na powrót do wolnej ojczyzny.
Jak twierdzi Józefa, dziewczęta  miały wiadomości o walkach Polaków na różnych frontach, gdyż informacje dostawały drogą podziemną.  W świetlicy na ścianach wisiały wszystkie nowiny o rozwoju sytuacji w kraju i za granicą. Spokojne życie w Isfahanie dobiegało końca, zagrożenie ze strony rosyjskiej powodowało powolny rozjazd ludności. Józefa była zapisana na 3 transport do Afryki , jednak musiała pozostać z powodu zakaźnej choroby oczu u swoich sióstr (jeglica). Czekając z niepokojem na swój transport, gdyż wszystkie kolonie angielskie były przepełnione i nie było miejsca dla 731 dzieci i młodzieży oraz 105 osób z personelu.
Dzięki życzliwości premiera Peter Frazer i jego żony wraz z Arcybiskupem Tomaszem O’Shea, rząd z Nowej Zelandii wysłał propozycję do polskiego rządu w Londynie, że może przyjąć do siebie polskie dzieci. Józefę zaniepokoił fakt, że zamiast zbliżać się do Polski coraz bardziej się od niej oddala.

Dnia 27 września 1944roku opuszczono Isfahan i po jednodniowej podróży dotarli do Sultanabadu, gdzie zostali bardzo przyjaźnie przyjęci przez wojsko amerykańskie. Tego samego dnia o 23:00 wsiedli do pociągu i ruszyli w dalszą podróż do Ahwazu, gdzie pozostali przez dwa dni, gdyż ostatecznym celem był port w Karamczi. W Karamczi wsiedli na angielski statek towarowy. Początek podróży biegł wzdłuż rzek Eufrat i Tygrys do Zatoki Perskiej, na Morze Kaspijskie. Siódmego dnia znaleźli się już w Indiach, w porcie w Bombaju. 22.10 przesiedli się na okręt pasażerski o nazwie „General Randall”, który przewoził także 2 tys. żołnierzy amerykańskich, australijskich i nowozelandzkich. Statek ten był bardzo luksusowy. Każdy miał swoje łóżko, chociaż bez materaca, były umywalki, prysznice z ciepłą wodą morską , osobne jadalnie i jedzenia pod dostatkiem.

Płynąc Morzem Arabskim wpłynęli na Ocean Indyjski. Koło wyspy Jawa okręt został uszkodzony przez japońską łódź podwodną. Statek był przechylony i woda zaczęła wpływać do wewnątrz, ale pasażerom nie wolno było opuszczać kajut, mimo słyszalnych strzałów. Ocalił ich konwój.

     Codziennie o ustalonych porach odbywała się Msza święta i modlitwa różańcowa. Ks. Wilniewczyc był bardzo gorliwy i dbał o prawidłowy rozwój duchowy swoich podopiecznych. Po pewnym czasie wpłynięto na Ocean Spokojny. W końcu szczęśliwie dopłynięto do Australii (Sydney) do portu Malborna. Tam wysadzono część żołnierzy, a reszta, razem z dziećmi i młodzieżą, popłynęła przez Cieśninę Cooka do Nowej Zelandii.

Tam okręt zatrzymał się w porcie Wellington, gdzie na gości na molo czekała ludność z flagami zarówno nowozelandzkimi jak i polskimi. Na statku powitał ich premier Nowej Zelandii Peter Frazer , konsul Wodzicki i jego żona. Wojskowi, skauci i osoby z Czerwonego Krzyża rozlokowywali przybyszy w wagonach i podawali posiłki. Wszyscy na powitanie machali chusteczkami i obdarowywali ich kwiatami aż dojechali do Obozu „PolishChildren’sCamp w Pahiatua”. Po 6 godzinach drogi, dnia 1.11.1944r. dojechali do Pahiatua, do wyznaczonych domków. Obóz był bardzo dobrze wyposażony, działała tam szkoła podstawowa i gimnazjum (2 lata). Uczono się języka angielskiego. Rząd Nowej Zelandii dążył do adopcji polskich sierot, jednak ich opiekunowie polscy stanowczo się temu sprzeciwiali.  Po roku pozostawiono ich samych sobie i podlegali administracji polskiej. Do Polaków przybywała ludność i kapłani nowozelandzcy. Uczyli ich pieśni patriotycznych i nie mogli się nadziwić jakim szacunkiem obdarzają kapłanów.
Rząd dbał o rozwój kulturowy, więc zapraszał do obozu artystów, śpiewaków, aktorów z przedstawieniami itd. Żołnierze przygotowywali prezentacje filmów, często o tematyce religijnej lub komediowej.
Józefa w dalszym ciągu należała do harcerstwa, Sodalicji Mariańskiej i Legionu Maryi. Spędzała codziennie wiele czasu na rozmowach z Panem Bogiem. Nie wyobrażała sobie jak może żyć bez codziennej mszy świętej, komunii świętej, bez polskich pieśni i kazań.

Przyszedł ten dzień. Trzeba było wyjechać z obozu do stolicy Wellington, a było to 20.09.1946 roku. W hostelu były 4 Polki i 76 dziewcząt innej narodowości. Józefa dnia 23.09 rozpoczęła pracę w prywatnym Zakładzie Krawieckiem. Kierownictwo było zadowolone z jej pracy. Niedaleko hostelu znajdował się kościół OO. Redemptorystów pw. MB Nieustannej Pomocy, do którego Józefa wraz z koleżankami chodziła i uczestniczyła w niedzielnych i świątecznych mszach świętych oraz I piątkach miesiąca. Józefa zapisała się do chóru mieszanego, który prowadził misjonarz O. Redemptorysta. Ten zaprosił ją na rozmowę, podczas której stwierdził, że ma powołanie do zakonu. Ona jednak uważała, że zakon jest dla osób obdarzonych objawieniami, jednak po gorących modlitwach Józefa utwierdziła się w powołaniu do zakonu i nie chcąc być w angielskim zakonie poszła do polskiego księdza Leona Platera, który doradził jej  Zgromadzenie Nazaretanek. Znał siostrę Bożenę Staczyńską, podał jej adres, by napisała o przyjęcie do zgromadzenia. Sam też napisał list do matki Generalnej. Otrzymała pozytywną odpowiedź.

W maju 1949 roku opuściła Nową Zelandię i po pożegnaniu się z siostrami, popłynęła do Europy. 18 czerwca 1949 roku w wieku 26 lat wstąpiła do Zgromadzenia Sióstr Nazaretanek w  Rzymie, gdzie odbyła 8 lat formacji. W 1957 roku złożyła śluby wieczyste przyjmując tajemnicę Najświętszego Sakramentu.
Po 10 latach spędzonych we Włoszech (najdłużej w Loreto), gdzie zajmowała się dziećmi małżeństw polsko – włoskich, oraz uczyła się muzyki i gry na organach.

Powróciła do Polski po 27 latach tułaczki, końcem 1967 lub początkiem 1968roku. Cały czas ucząc się muzyki, pełniła służbę organistki w różnych domach zgromadzenia, m.in. Łukowie (1968-69), Kaliszu(1969-75, 1983-1988), Ostrzeszowie ( 1975-82), Żdżarach ( 1982-83) i Wytycznie (1988-94). Ostatnie 17 lat życia spędziła w domu prowincjalnym w Warszawie (1994-2011) pomagając w szwalni.
Uwielbiała muzykę i czytanie religijnych książek. Jej ulubionym autorem był św. Franciszek Salezy. Interesowała się wydarzeniami ze świata i Kościoła. Lubiła dyskutować na wszelkiego rodzaju tematy.
Starała się być do końca samodzielna i dosyć niechętnie przyjmowała pomoc od innych, lecz za wyciągniętą do niej pomocną dłoń potrafiła dziękować. Prosiła o dobrą śmierć dla siebie oraz o to, by nie była ciężarem dla innych. Jej prośba została wysłuchana.  Zmarła przeżywając 87 lat i w 62-tym roku życia zakonnego.

            Jej siostry – Maria i Stefania pozostały w Nowej Zelandii a ona mimo, że do Pawłokomy nie wróciła, zawsze pamiętała o swojej dalszej rodzinie. Pewnie miała w pamięci pomocną dłoń, którą podała jej rodzinie stryjenka… Dzisiaj nie ma już gospodarstwa Henryka i Wiktorii ale na miejscu rodzinnego domu Józefy stoi nowy, brata mojego informatora Andrzeja Wrotniaka – Jana. I tak dzięki, wydawać by się mogło niezbyt wyróżniającej się rodzinnej fotografii, poznałem niewiarygodne wręcz, tułacze losy Józefy Wrotniak, czyli siostry Stelli od Najświętszego Sakramentu.

Kamil Nowak



Ostatnio zmienianyczwartek, 21 grudzień 2017 01:52
Powrót na górę

Gmina Brzozów

  • Brzozów
  • Górki
  • Grabownica Starzeńska
  • Humniska
  • Przysietnica
  • Stara Wieś
  • Turze Pole
  • Zmiennica
  •  

Gmina Domaradz

  • Domaradz 
  • Barycz
  • Golcowa

Gmina Dydnia

  • Dydnia
  • Grabówka
  • Hroszówka
  • Jabłonka
  • Jabłonica Ruska
  • Końskie
  • Krzemienna
  • Krzywe
  • Niebocko
  • Niewistka
  • Obarzym
  • Temeszów
  • Ulucz
  • Witryłów
  • Wydrna

Gmina Haczów

  • Buków
  • Haczów
  • Jabłonica Polska
  • Jasionów
  • Malinówka
  • Trześniów
  • Wzdów

Gmina Jasienica Rosielna

  • Jasienica Rosielna
  • Blizne
  • Orzechówka
  • Wola Jasienicka
  •  

Gmina Nozdrzec

  • Nozdrzec
  • Hłudno
  • Huta Poręby
  • Izdebki
  • Siedliska
  • Wara
  • Wesoła
  • Wołodź

Gmina Dynów

  • Dynów
  • Bachórz
  • Dąbrówka Starzeńska
  • Dylągówka
  • Harta
  • Laskówka
  • Łubno
  • Pawłokoma
  • Ulanica
  • Wyręby
  •  

Powiat

  • Warto zobaczyć
  • Inne zdjęcia
  • Regionalne