Logo
Wydrukuj tę stronę

Ostatnie pożegnanie cz. 11

fot. ze zbiorów Izby Regionalnej w Zielonkach fot. ze zbiorów Izby Regionalnej w Zielonkach

Kiedy pies wył i szarpał się na łańcuchu, sowa gnieżdżąca się w pobliżu domu pohukiwała złowieszczo, a w sieni tuż za progiem rył swój kopczyk kret – były to nieomylne znaki, że najdłużej za kilka dni umrze ktoś z rodziny.

    Dziwne oczy, niesamowity głos i nocny tryb życia rodziły przekonanie, że sowa przybywa z tamtego świata, by swoim wołaniem obwieszczać śmierć. Znajomość obu światów żywych i umarłych daje jej mądrość i dar widzenia tego, co pozornie niedostępne dla oczu innych stworzeń. W przekonaniu tym utwierdzała ludzi przedziwna umiejętność sowy: może ona obracać głowę o 180 stopni, w dodatku widzi lepiej w nocy niż za dnia.

     Każda śmierć budziła strach, szczególnie gdy dosięgała ludzi młodych. Odejście starca czy staruszki przyjmowano spokojniej. Czasem nawet na kilka lat przed śmiercią przygotowywali oni proste drewniane trumny, które czekały na strychu, gdzie używano ich do przechowywania rozmaitych rzeczy np. zboża, co miało  zapewnić domowi dostatek.

     Sędziwy, umierający człowiek spisywał  swoją ostatnia wolę lub sporządzał testament w obecności solidnych i uczciwych świadków. Niegdyś typowy chłopski testament brzmiał następująco: „Niżej podpisany mieszkaniec wsi Wólka, gospodarz będąc z woli Boga Najwyższego chorobą złożony i widząc bliską śmierć, która od Boga przeznaczona, najpierw oddając mu duszę, a ziemi ciało, z której wzięte, lecz jeszcze przy zdrowym rozumie, zaprosiwszy do domu mego sąsiada i gospodarzy wsi Wólka, świadków godnych wiary, takie czynię pomiędzy dziećmi mojemi rozporządzenie. Dla synów moich dwóch przeznaczam: dla starszego Władysława morgów ziemi 8, konia z uprzężą i wozem, maciorę i świniaki dwa, pół sadu od jabłek do miedzy…”(Grębów koło Sandomierza dnia 21 kwietnia 1850 r.) – jak pisze o zwyczajach rodzinnych Zuzanna Śliwa w publikacji „Dom polski”.

       Dopiero potem przywożono księdza z Najświętszym Sakramentem; jego przybycie do konającego oznajmiał dźwięk dzwonka niesionego przez ministrantów lub kościelnego. Ściągał on rodzinę i sąsiadów, którzy modlili się stojąc przed domem i czekając, aż kapłan wysłucha spowiedzi. Potem mogli już wejść do środka, a nawet uczestniczyć w komunii i namaszczeniu olejami świętymi.

      Przychodziła  chwila uroczystego pożegnania z umierającym, przyjmowania jego rad i błogosławieństw.  Człowiek całe życie spędzał w rodzinie, we wspólnocie, której ostatnim obowiązkiem było towarzyszenie mu w chwili śmierci. Często wiązała się ona z bólem i cierpieniem spowodowanym chorobą.

      Wierzono, że ulgę przynieść może dźwięk dzwonka, zwanego loterańskim, umieszczonego przy kościele lub w specjalnej kapliczce. Do łagodnego zejścia z padołu łez mogło się też przyczynić (jak to praktykowano w regionach południowo-wschodnich Polski) podnoszenie i opuszczanie wieka od skrzyni na najcenniejsze rzeczy – dotyczyło to głównie kobiet.

     Czasem umierający kazał się zanieść na pole, by odejść z tego świata w miejscu, gdzie spędził swoje życie.  Taką scenę z umierającym Maciejem Boryną przedstawił reżyser Rybkowski w filmie „Chłopi” wg książki Władysława Reymonta. Stary obyczaj zalecał położenie  konającego na słomie, wprost na ziemi (polepie) lub na podłodze. W jego dłoniach powinna tkwić zapalona gromnica.

      W końcu nadchodziła śmierć, ostatnie tchnienie, wyzionięcie ducha, zgon. Oznajmiał to głośny lament kobiet. Naprędce otwierano drzwi, by dusza mogła swobodnie opuścić dom. Śpiesznie wzywano osobę zajmującą się myciem zwłok i wyjmowano ubiór do pochówku. Nie powinny być to rzeczy noszone na co dzień, lecz strój odświętny albo specjalnie uszyty.

      Powieki nieboszczyka starannie przymykano, by „nie wypatrzył sobie kogoś do towarzystwa”, w skrzyżowane na piersiach dłonie wkładano krzyżyk owinięty różańcem. Przy trumnie czuwali przez całą noc – a czasem nawet do dnia pogrzebu – specjalnie wynajęci ludzie oraz członkowie rodziny. Z ostatnim pożegnaniem przychodzili sąsiedzi i znajomi, co uważano za zwyczajowy obowiązek.

      Począwszy od średniowiecza śmierć wyobrażano sobie pod postacią kościotrupa, co m.in. pokazuje  XVII-wieczny obraz „Taniec śmierci” znajdujący się w kościele Bernardynów w Krakowie. Często też przedstawiano ją jako zjawę w długiej, białej szacie, trzymającą kosę, która przecina ludzkie życie. Takie wyobrażenie śmierci występuje w obrzędach kolędniczych np. w „Herodach”.

     Na koniec kilka słów o wierzbie płaczącej. Nazywana przez współczesnych zielarzy ludową aspiryną, miała oprócz leczniczych jeszcze inne właściwości. Wierzono, że wymówienie w pobliżu tego drzewa stosownego zaklęcia mogło odsunąć od człowieka śmierć. Na stypie podawano wierzbową herbatę. Wierzbę płaczącą często można spotkać na starych cmentarzach, gdzie bezustannie  „opłakuje” zmarłych.

                                                                                                  Halina Kościńska

Ostatnio zmienianyponiedziałek, 13 listopad 2017 17:17

Najnowsze od Admin

Brzozowiana.pl. All rights reserved.