Logo
Wydrukuj tę stronę

Mogę być kim chcę i kiedy chcę - Piotr Choma

fot. ze zbiorów P. Chomy fot. ze zbiorów P. Chomy

Mogę być kim chcę i kiedy chcę - Piotr Choma

     Pomysł na siebie miał zawsze. Młody, utalentowany, a przy tym uparty i konsekwentny. Wyznaje zasadę, że trzeba marzyć i wierzyć. Piotr Choma, o nim bowiem mowa, opowiada o swojej młodości, zacięciu aktorskim i ostatnim projekcie filmowym.

Anna Rzepka: Urodził się Pan w Tucholi, młodość spędził w Brzozowie, dziś mieszka w Warszawie. Gdybym zapytała, gdzie jest Pana dom, co by Pan wskazał?

Piotr Choma: Urodziłem się w Borach Tucholskich, moja mama pochodzi z tamtego, pięknego miejsca, gdzie spędziłem wczesne dzieciństwo, natomiast mój tata urodził się w Brzozowie. Przeprowadziliśmy się do Brzozowa, gdy miałem cztery lata, ze względu na pracę rodziców – Urząd Skarbowy w Brzozowie, a nasz własny dom jest w Grabownicy Starzeńskiej. I to zawsze będzie mój dom – tutaj się wychowałem. Od końca liceum często się przenosiłem – trzy lata w Warszawie, dwa w Krakowie, rok w Londynie, 6 lat w Łodzi i teraz wróciłem do Warszawy, tutaj układam sobie życie. Ale dom to nie miejsce – dla mnie to ludzie, przy których czuję się dobrze, bezpiecznie, których kocham. Mogę powiedzieć, że mam kilka domów.

Talent aktorski ujawnił się już w dzieciństwie?

Jako dziecko miałem wiele pomysłów na siebie, dużo malowałem, rysowałem, wolny czas poświęcałem na prace plastyczne. Myślałem również o byciu zoologiem. Aktorstwo też pojawiło się u mnie dosyć wcześnie, od najmłodszych lat brałem udział w szkolnych przedstawieniach, apelach, kołach teatralnych. Dawało mi to niesamowitą frajdę, ponieważ mogłem na chwilę być kimś innym, naśladować kogoś i przebierać się w rożne stroje. Zabawne, bo byłem dość nieśmiałym dzieckiem, ale kiedy na scenie miałem swoje 5 minut dawało mi to już wtedy siłę do przezwyciężenia nieśmiałości.

Kto pierwszy zauważył te predyspozycje?

Pierwsza była Pani Marzena Kopija-Rąpała – nauczycielka niemieckiego i prowadząca kółko teatralne w podstawówce i gimnazjum. Ona zasiała ziarno, które później wykiełkowało. W liceum trafiłem też na wspaniałą Ulę Woroniec, która wiedziała, jak się tą małą roślinką zająć.

Miał Pan dobre warunki by wzrastać w tej pasji?

Myślę, że tak. Wybłagaliśmy w szkole, że chcemy koło teatralne i chcemy, żeby prowadziła je Ula Woroniec. Poświęciliśmy nasze wolne soboty na spotkania i próby, i kiedy zaczęły nabierać kształtów w postaci pierwszego, pełnoprawnego spektaklu – Moralność Pani Dulskiej wg Zapolskiej, wszystko zostało mi wynagrodzone . Narodziła się też nasza przyjaźń z Ulą i innymi wspaniałymi ludźmi, którzy pomagali nam przy spektaklu. Byliśmy na różnych festiwalach, graliśmy spektakl w innych miastach, a ja dzięki roli Zbyszka Dulskiego, „skołtuniałem” na tyle, żeby głośno powiedzieć – chcę być aktorem. I ta myśl towarzyszyła mi aż do momentu dostania się do szkoły aktorskiej.

Jak wspomina Pan czas spędzony w brzozowskim ogólniaku?

Piękny czas, czas dojrzewania i wkraczania w dorosłość. Najpierw byłem na profilu biologiczno-chemicznym, ale wiedząc, że chcę iść na aktorstwo, zmieniłem klasę na humanistyczną. W obu spotkałem wspaniałych ludzi, z którymi mam kontakt do dzisiaj. Dobrze wspominam też profesorów, naturalnie też wspierali mnie w pomyśle o aktorstwie. Niestety bardzo mało wiedziałem o samych egzaminach do szkół teatralnych, skupiłem się na maturze, zapominając o ogromie pracy, jaką trzeba włożyć, przygotowując się na studia aktorskie, i wybrałem dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim.

Zrezygnował Pan z aktorstwa?

Nigdy. Po skończeniu licencjatu zacząłem zdawać do szkół aktorskich, przygotowywałem się co roku, aż w końcu się dostałem. Za trzecim razem. Ale tylko upewniło mnie to, że chcę nadal to robić. Zamknąłem etap dziennikarstwa, mam nadzieję, że na zawsze, a rozpocząłem wreszcie to, co kocham. Zacząłem od początku z nową energią i poświęciłem się temu bez reszty.

 Godna podziwu konsekwencja, tym bardziej, że statystyki przyjęć na studia aktorskie raczej nie zachęcają.

To prawda. Każda ze szkół ma wielu kandydatów. Na około 900 chętnych jest tylko 20 miejsc. Konkurencja była ogromna, tym bardziej ucieszyłem się, gdy mnie wybrano. I tak, to nie ja wybrałem szkołę, to ona wybrała mnie, a dokładniej pedagodzy, którzy uznali, że jestem już gotowy, wcześniej sam wiem, że nie byłem. Stresowałem się, bałem, zjadła mnie trema, kiedy stawałem przed wybitnymi aktorami i pracowałem z nimi nad tekstami. Za trzecim podejściem wiedziałem, że to mój rok i dostanę się.

Jakie to uczucie, kiedy zostaje się wybranym z setek chętnych?

Pamiętam doskonale ten dzień. Wyniki miały być około godziny 18:00, cały dzień szukałem sobie zajęcia, próbowałem zająć czymś głowę. Wiedziałem, że jeżeli się dostanę zadzwonią do mnie z dziekanatu, na pewno ktoś z przyjaciół zadzwoni z gratulacjami. Nic takiego się nie stało. Szkoła nie zamieszcza wyników na stronie internetowej, są one wywieszane na miejscu. O godzinie 20:00 dostałem info, że wyników jeszcze nie ma. Ja już sobie popłakiwałem i szykowałem się na egzamin w Krakowie. Więc nerwy od nowa. O 23:00 zaczął dzwonić telefon – nieznany numer, nie zdążyłem odebrać, na dodatek telefon się zawiesił i nie mogłem go uruchomić. Nagle jedna ze studentek napisała na facebooku, że wita mnie, jako studenta pierwszego roku na wydziale aktorskim. Nie mogłem uwierzyć, płakałem ze wzruszenia. Szukałem potwierdzenia i dopiero, gdy wysłano mi zdjęcie listy, na której było moje nazwisko poczułem ogromną radość i ulgę, że to już koniec, że trzy lata starania się o to marzenie właśnie się spełniło i zaczyna się kolejny etap w moim życiu. Piękne uczucie!

Wykorzystał Pan czas spędzony w łódzkiej „filmówce” w stu procentach?

Cały okres studiów w Łódzkiej Szkole Filmowej to trochę jak studiowanie w Hogwarcie z Harrego Pottera, tylko naprawdę (śmiech). Chłonąłem absolutnie wszystko i wszystkich. Było to dla mnie coś zupełnie nowego, bo od początku do końca wkroczyłem w środowisko ludzi, artystów, związanych z filmem i teatrem. Ta szkoła to też inne wydziały – reżyseria, produkcja filmowa, animacja, fotografia, scenariopisarstwo. Miałem okazje od samego początku przyglądać się i brać udział w tworzeniu filmów i spektakli. Aktorstwa uczyli mnie Adam Woronowicz, Iza Kuna, Ewa Wencel, wielu wybitnych aktorów z Teatru Jaracza i Teatru Nowego w Łodzi. A także wspaniali reżyserzy teatralni, gdyż zajęcia od drugiego roku przejmują reżyserzy, uczą nas jak wygląda praca w teatrze.

I jak ona wygląda? Na co zwracają uwagę?

Uczono nas przede wszystkim rozwijania własnej ciekawości i dociekliwości o świecie przedstawionym w sztuce. Przed pracą nad rolą trzeba dobrze poznać świat przedstawiony w dramacie, okoliczności, rozpisywania prehistorii postaci, czyli wykreowania tego, co działo się przed akcją dramatu. Pomagało to w budowaniu roli w kontekście całego dramatu, budowania postaci, ożywiania bohatera z suchych kartek papieru i tekstu. Uczono nas także pracy zespołowej, szacunku do partnera na scenie – razem tworzymy teatr, nie pojedynczo i razem działamy na końcowy efekt.

Który z „występów” może Pan zatem uznać za swój debiut aktorski?

Myślę, że dla każdego debiutem jest jego spektakl dyplomowy, który wchodzi do repertuaru teatru szkolnego. W Łodzi jest to Teatr Studyjny – jego repertuar to spektakle dyplomowe i niektóre egzaminy. Moim spektaklem była „Beczka prochu” w reż. Małgorzaty Bogajewskiej na podstawie dramatu Dejana Dukovskiego. Mieliśmy to szczęście, że spektakl był koprodukcją z Teatrem Ludowym w Krakowie, więc graliśmy go regularnie na scenie krakowskiej i łódzkiej. Gorący, duszny, energetyczny, elektryzujący, grany z bałkańską muzyką na żywo tekst o spirali przemocy miał bardzo dobry odbiór i zawsze mieliśmy pełną salę widowni. Dla mnie był to idealny tekst na dyplom aktorski, ponieważ miałem szansę zagrać trzy różne postacie i dał mi szansę pokazać się od trzech różnych stron. Za swoje role w „Beczce prochu” dostałem wyróżnienie aktorskie na 35. Festiwalu Szkół Teatralnych.

Nie była to jednak najciekawsza produkcja, w której brał Pan udział. W środowisku filmowym sporo się ostatnio słyszy o filmie „Zgniłe uszy”.

„Zgniłe uszy” to wielka przygoda i mój debiut filmowy na dużym ekranie. To opowieść o kryzysie wczesnomałżeńskim i próbie naprawienia go poprzez 24-godzinną, ekscentryczną terapię. Bohaterowie, Janek (Mikołaj Chroboczek) i Marzena (Magdalena Celmer), mierzą się ze swoimi najstraszniejszymi demonami pod okiem doświadczonego terapeuty (Michał Majnicz). Kiedy do sesji dołącza kolejna młoda para (Piotr Choma, Paulina Komenda), plan terapii wymyka się spod kontroli. Rzeczywistość wydaje się zacierać, a tłumione pretensje i niedomówienia, obracają się przeciwko bohaterom.

Podjął się Pan roli Filipa dosłownie w środku nocy. Scenariusz zrobił na Panu takie wrażenie czy zaryzykował Pan udział w tym projekcie?

Faktycznie telefon od reżysera, Piotra Dylewskiego, z propozycją zagrania w jego filmie, otrzymałem w środku nocy. Zdjęcia zaczynały się na drugi dzień na Mazurach. Zapytał czy szybko się pakuję i czy mam wolne dwa tygodnie. Pierwsza myśl, była taka, że to jakiś żart, ale kiedy dostałem scenariusz, wstałem, zrobiłem kawę o 2 w nocy, przeczytałem i zrozumiałem, że to wielka szansa. Ten zawód to zbiór takich sytuacji szans, które trzeba wykorzystywać. Scenariusz był mocno pokręcony, dziwny i nie mogłem odpuścić – rano jechałem już na Mazury i zacząłem pracę. A scenariusz, tekst? Uczyłem się tekstu w pociągu, myślałem o swojej postaci. Na miejscu oczywiście mieliśmy czas na próby i długie rozmowy o filmie i postaciach. Grali tam również wspaniali aktorzy z mojej Szkoły Magda i Mikołaj. Michał Majnicz, którego osobiście podziwiam za jego role teatralne i Paulina, z którą poznałem się na planie filmu.

Cały projekt był dość specyficzny. 14 osób przez niemal dwa tygodnie w małej miejscowości na Mazurach sfinalizowało film fabularny. Co napędzało produkcję? Entuzjazm reżysera, kreatywność aktorów? Bo podkreślić trzeba, że środki finansowe były bardzo ograniczone.

Staliśmy się zgraną ekipa. „Zgniłe uszy” to produkcja niezależna, praca wyglądała nieco inaczej niż na planie komercyjnych produkcji. Tutaj sobie wszyscy pomagaliśmy i robiliśmy to, bo każdy pokochał ten projekt. I chciał jak najlepiej dla filmu. Piotrek na pewno dawał nam niesamowitą energię do działania, ale też wszystko odbywało się profesjonalnie, także wiedzieliśmy, że bierzemy udział w projekcie, o którym może być głośno.

Trudno było „wejść” w rolę Filipa?

Filip to skomplikowana postać o czym widz dowiaduje się wraz z rozwojem akcji. Miałem tak naprawdę okazję wcielić się w trzech różnych Filipów w obrębie jednej postaci. Oczywiście Piotrek czuwał nad wszystkim, pozostawała dowolność w tworzeniu postaci, ale ostateczny rys należał do niego. Dużo improwizowaliśmy, sceny różnych terapii, były rozpisane, ale napisane zdania trzeba ożywić i tutaj zaczynała się praca. Miałem też czas, żeby się przygotować - kręciliśmy chronologicznie, moja postać pojawia się jako ostatnia, więc miałem dwa pełne dni na przygotowanie się do swoich dni zdjęciowych. A później 10 dni pracy bez przerwy. Ale było warto.

Film zdobył przychylne recenzje i nagrody. Które najbardziej cieszą?

Przede wszystkim cieszy mnie to, że dzięki temu filmowi miałem okazję być na prawie wszystkich topowych festiwalach filmowych w Polsce. Powiedziałem sobie, że pojadę na festiwale jak będę grał w jakimś filmie i stało się. Mnóstwo miast, mnóstwo seansów. Gdynia cieszy najbardziej – dla mnie to ten najważniejszy festiwal. Teraz podczas pandemii mieliśmy też zagraniczną drogę i gdyby nie covid latalibyśmy z filmem. Mieliśmy zaproszenia do USA, Francji, Włoch, a nawet Japonii.

Warto podkreślić, iż w produkcję „Zgniłe uszy” włożył Pan wkład nie tylko aktorski, bowiem tworzył Pan również plakaty do filmu. Skąd ta inicjatywa?

Premiera filmu na festiwalu Młodzi i Film zaskoczyła nas wszystkich, a byliśmy jeszcze przed postprodukcją filmu, tzn. przed udźwiękowieniem i koloryzacją. Każdy miał dużo pracy i zapomnieliśmy o plakatach. Zaproponowałem, że je zrobię - po prostu chciałem i miałem pomysł. Poza tym zawsze chciałem, żeby moja twarz była na plakacie filmowym (śmiech).

Wracając do Pana filmografii, występował Pan również epizodycznie w takich produkcjach jak „Barwy szczęścia”, „Na dobre i na złe”, „Młody Piłsudski”, „Przyjaciółki” czy „Ludzie i Bogowie”. Którą z nich najmilej Pan wspomina?

Uwielbiałem plan „Młodego Piłsudskiego”. Kocham seriale kostiumowe, więc mogłem przenieść się do innej epoki. Ekipa filmowa, reżyser, wszyscy byli wspaniali. Miałem około 6 dni zdjęciowych i aż 6 okazji do spotkań z profesjonalistami. Serial bardzo mi się podobał. Spotkałem się na planie z wieloma kolegami z innych szkół i z Łodzi. Stworzyliśmy zgrany zespół. Mieliśmy też dużo ćwiczeń z kaskaderami, scen walki, naukę korzystania z broni, jazdę konną. Ja miałem też scenę rozstrzelania, na którą – nie ukrywam - czekałem najbardziej. Byłem ciekawy jak zginę.

Brakowało Panu otwartych sal kinowych w czasie pandemii?

Tak, brakowało mi mojego ukochanego Kina Muranów. Staram się chodzić do kina, przynajmniej raz w tygodniu, wybieram kina studyjne, omijam multikina i wielkie sale. W czasie pandemii, jak chyba wszyscy, buszowałem też po netflixie i hbo go.

Po jaki repertuar Pan sięgał?

Staram się być na bieżąco z rynkiem polskich filmów. Ale był to czas na nadrabianie zaległości - przyjrzałem się Kieślowskiemu (Dekalog, Trzy kolory – wspaniałe dzieła!), Zanussiemu czy Holland. Uwielbiam filmy Pedro Almodóvara, Larsa von Triera czy Darrena Aronovskiego.

Myślę, że był taki czas, zwłaszcza w czasie lockdownu, kiedy każdy zastanawiał się nad przyszłością. Nie miał Pan wówczas chwil zwątpienia odnośnie wyboru swej profesji?

Tak, pandemia była trudna, ale nie zniechęciła mnie. Nie tylko branża artystyczna stała w miejscu i nie tylko początkujący artyści. Wszyscy. Więc była to sytuacja nadzwyczajna, narzucona i niezależna od moich umiejętności i talentu. Praca dla aktora zawsze jest, wystarczy po nią sięgnąć.

Jak mówiła Agata Kulesza, „aktorstwo to bardzo wszechstronne rzemiosło”?

Dokładnie. Ja w momencie, kiedy nie mam planów filmowych, pracuję z dzieciakami, robię warsztaty autorskie, albo prowadzę zajęcia z ceramiki. Gram w teledyskach, albo etiudach szkół filmowych, czy szukam zleceń reklamowych. Mogę być kim chcę i kiedy chcę. Sam o sobie decyduję – na pewno nie odnalazłbym się w pracy biurowej. Aktorstwo zawsze będzie w moim życiu, jeżeli chwilowo go nie ma, to poświęcam ten czas na inne pasje albo ludzi.

O jakich pasjach mówimy?

O sztukach plastycznych. W wolnej chwili maluję i rysuję, robię drobne prezenty dla przyjaciół, zawsze własnoręcznie. Traktuję to jednak jako coś, co mnie uspokaja i do czego wracam, żeby ukoić głowę i umysł.

Przydatna umiejętność. A co z marzeniami w tych niepewnych czasach?

Czasy pandemiczne dla branży artystycznej były naprawdę ciężkie. Plany filmowe zostały zamrożone, teatry nie pracowały. Dopiero teraz wszystko powoli budzi się do życia. Mam nadzieję, że wszystko ruszy pełną parą. Moim marzeniem jest po prostu pracować i wykonywać swój zawód, dalej się rozwijać i sięgać po nowe wyzwania.

A jakieś konkrety?

Niedługo zaczynam zdjęcia do filmu krótkometrażowego, gdzie wcielę się w rolę wybitnego, polskiego kompozytora – Karola Szymanowskiego. Będzie to historia o trójkącie miłosnym między moim bohaterem, Witkacym, a jego narzeczoną Jadwigą Janczewską. Scenariusz rozpisany jest na 24 godziny przed samobójstwem kobiety. Zdjęcia odbędą się w Zakopanem, w górach. Nie mogę się doczekać! Jest też kilka nazwisk, z którymi chciałbym pracować, na pewno Smarzowski i Komasa. Z Jankiem miałem okazję pracować przy Ultraviolecie – ale chcę więcej! Wojciech skończył zdjęcia do nowego filmu, niestety nie udało mi się do niego dostać, ale będą następne. I zagram w nich – wiem to, tak jak wiedziałem, że dostanę się do szkoły aktorskiej. Trzeba marzyć i wierzyć. I robić swoje. A wszystko przyjdzie w swoim czasie.

Rozmawiała: Anna Rzepka

(wywiad udzielony redakcji Brzozowskiej Gazety Powiatowej 22 marcu 2021 roku

Ostatnio zmienianypiątek, 23 kwiecień 2021 08:29

Galeria

Najnowsze od Admin

Brzozowiana.pl. All rights reserved.