Danuta Kozubal-Burek. Moje wojenne przeżycia i świat dzieciństwa
- Napisał Admin
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
Autorka wspomnień, Danuta Kozubal-Burek jest emerytowaną nauczycielką plastyki, pochodzącą z Dynowa. Egzamin maturalny złożyła w Dubiecku. Ukończyła studium nauczycielskie. Uczyła dzieci w Dąbrówce Starzeńskiej (niecały rok), Nozdrzcu (6 lat) i Wólce Sokołowskiej (27 lat).
Może moje przeżycia niektórym czytelnikom wydawać się będą nieciekawe lub śmieszne, ale dla mnie nie były one wesołe. Dzisiaj dzieci żyją pełne szczęścia i radości. Nic im nie brakuje; czego tylko zapragną, otrzymują od rodziców, a mnie chociażby rodzice chcieli kupić jakąś zabawkę, np. lalkę lub sukienkę, to nie było nawet gdzie kupić. Dam kilka przykładów: gdy chciałam się pobawić prawdziwą kauczukową lalką, to szłam do mojej najlepszej koleżanki Hani Kujawskiej i bawiłam się z wielką ostrożnością, żeby lalki nie popsuć. W domu robiłam sobie lalki ze szmatek i z papieru. Sukienkę do pierwszej komunii mamusia uszyła mi w czerwcu 1944 r. z poszwy na kołdrę, którą kupiła okazyjnie od uchodźców z okolic Bydgoszczy. Tak wyglądało dzieciństwo niejednego dziecka, któremu przyszło żyć w okrutnym okresie II wojny światowej.
Mieszkałam w Dynowie. Moja mama – Maria Kozubal z domu Stankiewicz zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. Było nas sześcioro, z tego dwoje urodzonych już po wojnie: Stasio, Kazio, Adaś, Hania, Antosia i ja. Jako najstarsza pomagałam jak mogłam mamusi. Mieszkaliśmy w wynajętym domu od cioci
Jańci. Dom był drewniany, pod słomą, ale w rzeczywistości były to dwa domy, połączone jak pociąg (w drugim mieszkała ciocia Kasia). Tato – Władysław Kozubal był w Dynowie znanym mistrzem kowalstwa. Dobrze wykonywał swoją pracę, dlatego też miał wielu klientów. Sporo czasu spędzałam w kuźni. Gdy przychodziłam
ze szkoły, to zawsze bawiłam młodsze rodzeństwo. Byłam ulubioną wnuczką Jana Stankiewicza; miał on restaurację w Dynowie, na Zabramie. Z okresu mego dzieciństwa zapamiętałam, że w Wielką Sobotę ksiądz święcił pokarmy prawie w każdym domu, przy głównej szosie w Dynowie. Do tych domów sąsiedzi znosili jajka, kiełbasy, bułki, babki, baranki i inne święconki. To wszystko było ustawiane na stołach, bułki – na krzesłach, pod stołem zaś stał garnek z ziemniakami, żeby się dobrze rodziły. Kiedy ksiądz zbliżał się już do domu dziadka, stała tam gromada dzieci, a dziadzio brał mnie za rękę i razem z nim szłam powitać kapłana; musiałam go zawsze pocałować w rękę. Na tę uroczystość mamusia mnie pięknie ubierała w nową sukienkę i przywiązywała kokardę do włosów.
Jak wspominałam, moim codziennym zajęciem było bawienie i opiekowanie się młodszym rodzeństwem. Codziennie woziłam je na wózku z domu do kuźni, do tatusia albo do sklepu, do babci i do dziadzia, którzy mieszkali po drugiej stronie szosy. Z domu do kuźni było niedaleko; przejeżdżałam chodnikiem koło domu
P. Twardaka, P. Ćwiklińskiej i P. Witkowskiej. Ten krótki odcinek miał, jak się okazało, duży wpływ na moje przeżycia w czasie II wojny światowej. Widziałam tam bowiem przejeżdżające tabory – duże wozy zaprzężone w dwa konie, wiozące rannych i amunicję. Na tych wozach siedzieli żołnierze niemieccy, a w późniejszych latach podobne wozy mieli Rosjanie.
Pamiętam dzień mobilizacji polskich żołnierzy latem 1939 r. Byłam wtedy u babci. Nasi żołnierze weszli do restauracji i śpiewali, a kobiety żegnały ich płaczem. Najbardziej utkwiło mi w pamięci pożegnanie cioci Jańci z wujkiem Tomkiem. Straszna rozpacz. Wujek Tomek pojechał na front, potem dostał się do niewoli niemieckiej
i był w niej do końca wojny. Gdy wrócił do domu, po krótkim czasie zmarł.
Gdy Niemcy wjeżdżali do Dynowa we wrześniu 1939 r. [rankiem w środę, 13 września – red.], mieszkańcy chowali się ze strachu. Dziadzio stał w sklepie i przez małe okienko obserwował, co dzieje się na szosie, która biegła tuż koło sklepu. Opowiadał, że Niemcy wjechali na trzech motocyklach, byli uzbrojeni w karabiny maszynowe.
Pamiętam jeszcze jedno tragiczne wydarzenie z 1939 r. Był zimny, deszczowy dzień [prawdopodobnie poniedziałek 18 września – red.]. Niemcy [funkcjonariusze z Einsatzkommando 1/I pod dowództwem SS-Strurmbannführera dr. Ludwiga Hahna – red.] wypędzili Żydów z ich mieszkań. Jedną grupę prowadzili do lasu, w kierunku Głębokiego i tam ich rozstrzelali. Widziałam, jak prowadzili ich na śmierć do lasu
Żurawiec, drogą obok naszego obecnego domu.
Drugą grupę popędzili później [28 września 1939 r. – red.] nad San, by przeszli przez granicę niemiecko-radziecką na rzece. Była wtedy duża woda, a nieszczęśnicy musieli przejść na drugą stronę w bród. Wielu z nich się wtedy potopiło. Żydzi, którym udało się uniknąć obydwu dramatów, ukrywali się w kanałach.
Gdy zaczęłam chodzić do szkoły, nie miałam żadnych książek, uczyłam się czytać z tego, co napisałam w zeszycie. W II i III klasie czytaliśmy ze „Sterów”. „Ster” było to czasopismo podobne do „Świerszczyka”. Nauczyciel miał „Ster” i przychodził do ucznia, żeby czytał, a później następny i następny.
W szkole nie mieliśmy lekcji historii, geografii i przyrody, więc chodziłam na tajne nauczanie. Prowadziła je nauczycielka we własnym domu. Lekcje odbywały się w ten sposób, że jedni uczniowie uczyli się, a inni sprzątali, zamiatali podwórka dla pozoru, aby ostrzegać przed kontrolą niemiecką. Gdyby Niemcy wyśledzili,
że odbywa się taka nauka, to wszyscy uczestnicy razem z nauczycielką znaleźliby się w obozie koncentracyjnym lub więzieniu.
Było to w 1941 r. albo w 1942 r., latem (nie pamiętam dokładnie, kiedy). Mieszkaliśmy u wujka Franciszka Gładysza. Jechały tabory. Niemcy rzucali dzieciom cukierki, a cukierek w tym czasie był rarytasem. Każde dziecko spragnione było słodyczy, więc porywało je z zachwytem. Tato nas często przestrzegał: Nie bierzcie rzeczy rzucanych przez obce wojsko, może to być coś złego.
Pewnego razu, a było to w lecie, szłam boso do domu i koło Siwego Krzyża (niedaleko obecnego nadleśnictwa) znalazłam w piasku mały przedmiot, przypominający zapalniczkę. Wzięłam go do ręki i zaniosłam ostrożnie do domu. Tato wziął ode mnie ten przedmiot i ostrożnie otwierał, myśląc, że jest to pocisk, ale okazało się, że jest to figurka św. Teresy, którą na pewno zgubił żołnierz niemiecki, idący na front. Figurkę tę mam do dziś.
W czasie okupacji niemieckiej żywność była na kartki. Chodziłam często do „kopyratywy” (tak nazywano sklep spółdzielczy niedaleko szkoły i kościoła). Stałam w kolejce tak, jak i każdy mieszkaniec i kupowałam mąkę, cukier i inne kartkowe produkty, których było niewiele. Gdy mamusia gotowała kluski z tej mąki, to najpierw musiała rozbić bryły zatęchniętej mąki, a dopiero potem mogła wyrobić ciasto.
Każdy mieszkaniec, który chował chociaż jedną krowę, musiał oddawać codziennie wszystko mleko do mleczarni. Pamiętam, gdy codziennie rano mamusia wlewała mleko do kańki (bańki) i niosłam do mleczarni. W mleczarni przy wirówce stał Niemiec i mleczarz, obsługujący wirówkę. Mleko wlewało się do pojemnika. Śmietanę zabierali Niemcy, a mleko chude przynosiłam do domu. Takie mleko spożywała cała rodzina.
Po maślankę chodziłam często do mleczarni na „Harskę” , czyli do Harty, oddalonej od Dynowa 3 km.
Młyny mełły mąkę tylko dla wojska niemieckiego, a ludzie mełli po kryjomu w żarnach lub wieczorami w młynkach do kawy. Mamusia mełła zboże na chleb lub kluski u sąsiada Wasieńczaka. Wtedy stałam na czatach, obserwując, czy nie idą Niemcy. Gdyby dowiedzieli się, że ktoś mieli zboże albo zabił świnię,
z pewnością wywieźliby go do Oświęcimia.
W 1942 r. panował straszny głód, bo śnieg zasypał ziemniaki. Wielu ludzi zmarło. Niektórzy jedli szabagę (kwaśnicę). W czasie wojny nie było łatwo się ubrać w miarę dobre odzienie, gdyż fabryki były albo pozamykane, albo ukierunkowane na produkcję wojenną. Trudno było więc kupić ubranie. Mama uszyła mi sukienkę z obrusa, a sobie – sukienkę z kapy. Brat miał spodnie uszyte z worka. Chodziliśmy boso, nawet do kościoła.
Był koniec lipca 1944 r., trwały żniwa. Rosjanie zbliżali się do Dynowa, a Niemcy zaczęli bombardowanie. W domu Ćwiklińskiej przebywali żołnierze niemieccy, kwaterował też sztab jakiegoś oddziału niemieckiego. Natomiast na poddaszu jej córka Danusia leczyła partyzantów, przechodzących zza Sanu.
Sytuacja była bardzo nerwowa także u nas. Tato zawsze nam przypominał, że ubrania muszą być ułożone równo w jednym miejscu, bo – gdy zajdzie potrzeba – trzeba się będzie w nocy ubrać bez świecenia lampy. Pewnej nocy [prawdopodobnie z 26 na 27 lipca – red.] tak się stało, zbudził nas, szybko ubraliśmy się i uciekliśmy wszyscy do Głębokiego, tj. do naszego lasu, odległego od domu 2 km. Gdy tylko słyszeliśmy odgłos samolotu, kryliśmy się pod drzewami lub w małych zaroślach. W dzień padał ulewny deszcz. Wszyscy przedostawaliśmy się z naszego lasu do sąsiednich zarośli. Szliśmy kotliną, a woda płynęła środkiem łąk. W tym czasie nadleciał samolot niemiecki. Brat Adam miał 2 lata i gdy usłyszał, że zbliża się samolot, położył się w wodę, że tylko głowę było mu widać, i wołał Bo molot leci.
Spaliśmy kilka nocy w lesie, w zagłębieniu mniej więcej w połowie góry. Tam był martwy dla ewentualnego ostrzału teren. Tato znał się na tym, bo przed wojną służył w wojsku w Przemyślu jako saper. Zrobił nam legowisko z gałęzi, a na nich położył kilka snopów i pościel. Krowa była przywiązana do drzewa, blisko nas.
W tym lesie było bardzo dużo mieszkańców Dynowa.
Zaczęło się bombardowanie miasta. Samoloty latały nad nami. Gdy pilot zauważył ludzi, strzelał z karabinu maszynowego. Każdy z nas krył się w zaroślach. Po tej akcji wychodziliśmy z krzaków i tylko mamusia zapytała się: Dzieci, wszystkie jesteście zdrowe? Wyszliśmy z kryjówek zdrowi i cali, bo Bóg nas miał w opiece.
Gdy wychodziliśmy w nocy z domu, wzięłam ze sobą mój obrazek od Komunii Świętej. Zresztą przez całą wojnę miałam go przy sobie. On nas bronił przed śmiercią.
Widziałam z górki od Głębokiego, jak bomby leciały na Dynów. Stamtąd było widać całą panoramę miasta. Gdy samoloty niemieckie już się oddaliły, tato z kilkoma mężczyznami wyruszył na zwiady do Dynowa, aby dowiedzieć się, czy można już wracać i czy w ogóle jest do czego wracać. Po powrocie tatusia wróciliśmy
do domu, ale dla bezpieczeństwa zatrzymaliśmy się jeszcze u Zwiercana, za rzeką i tam spaliśmy jedną noc w stodole. Dopiero na następny dzień wróciliśmy do domu.
Po powrocie tato zabrał nas ze Stasiem do miasta, aby zobaczyć, jak wyglądają domy po bombardowaniu. Ulice były zasypane gruzem. Po drugiej stronie poczty stał piękny dom murowany – zostały po nim gruzy. Koło starej szkoły, w pobliżu dzisiejszego skrzyżowania szos w kierunku przedmieścia, był widoczny olbrzymi lej
po bombie. Tuż przy tej wyrwie był budynek starego sądu. W piwnicy tego domu ukryło się 60 osób, ale na szczęście nic się nikomu nie stało. Po drugiej stronie kina też było wybudowanych kilka domów; tam zginęło kilka osób. Na rynku, gdzie znajduje się obecnie dom handlowy i bloki mieszkalne, też były same gruzy.
Wojska niemieckie wycofały się z Dynowa, a na ich miejsce przyszli Rosjanie [w piątek, 28 lipca – red.], a z nimi nowe przeżycia. Gdy wkroczyli do miasta, w dawnej „kopyratywie” były pustki. Towaru nie było, tylko księgi biurowe leżały na półkach. Nie mieliśmy zeszytów do szkoły, więc zebraliśmy się i całą grupą sąsiadów poszliśmy po te księgi. Cieszyliśmy się bardzo, bo z jednej strony w książce były druki, a po drugiej stronie można było pisać i rysować. W tym sklepie palił się też stos ołówków. Wyciągnęliśmy je stamtąd i potem takimi nadpalonymi ołówkami pisaliśmy.
W 1945 r., w czarną niedzielę [18 marca, kilka dni po obronie Dynowa przez Polaków przed domniemanym atakiem ukraińskim, a jak się okazało – prowokacji żołnierzy radzieckich z 59 Dywizji Specjalnej Wojsk Wewnętrznych NKWD, przebranych m.in. w mundury ukraińskie – red.] Rosjanie otoczyli cały Dynów i zabierali wszystkich mężczyzn. Kogo złapali, wywozili do Sanoka, a później na Syberię, np. Władysław Wandasiewicz wrócił stamtąd po pięciu latach.
Gromady ludzi uciekały wtedy do dynowskiej ciuchci, która miała wyjechać bez sygnału w stronę Przeworska, więc i tatuś zabrał całą naszą rodzinę i pojechaliśmy do Łopuszki – miejscowości koło Kańczugi. Ciocia Bronka, żona wujka Franka, miała znajomych czy krewnych Hołdysów w Łopuszce i dlatego na tamtej stacji wysiedliśmy. Była zimna noc, padał marcowy deszcz. Od stacji kolejowej do pobliskich domów było dość daleko. Robotnicy, powracający z pracy na kolei, wzięli dzieci na plecy i tak donieśli nas do najbliższych domów. Dotarliśmy do Hołdysów, ale nie spaliśmy u nich, bo tam było już dużo ludzi. W innych domach też byli dynowiacy. Schronienie znaleźliśmy w Siedleczce. Tam spaliśmy na podłodze wyścielonej słomą. Byliśmy tam kilka dni, aż tato zebrał kilku mężczyzn i wyruszyli, żeby dowiedzieć się, co się dzieje w Dynowie i czy możemy wracać.
Gdy okazało się, że Rosjanie odeszli z Dynowa, po kilku dniach wracaliśmy znów ciuchcią, ale zatrzymaliśmy się w Szklarach u Skałuby. Stamtąd tato znowu wyruszył do Dynowa, sprawdzić, czy możemy kontynuować powrót. Wtedy dopiero wróciliśmy do domu. To były bardzo niespokojne czasy. Kiedyś Ukraińcy zza Sanu wieźli zboże do młyna. Gdy wracali, namówili naszych chłopaków, żeby poszli z nimi. Syn Gąseckiej (z domu koło zabytkowej kaplicy przy ul. Piłsudskiego) też z nimi pojechał i dłuższy czas nie wracał. Jego matka zebrała kilku ludzi i wyruszyła za San na poszukiwania, ale go nie znalazła.
Na początku maja 1945 r. zakończyła się wojna z Niemcami. Dzieci zostały wyprowadzone ze szkoły na podwórze, skakały z radości, cieszyły się. Przyszedł żołnierz, powiedział, że wojna się skończyła. Rzucał cukierki, a my łapaliśmy je. Zdawało się, że działania wojenne już się skończyły, ale znowu trzeba było uciekać, bo tym razem bandy ukraińskie paliły wioski za Sanem: Bartkówkę, Dylągową, Siedliska, Dąbrówkę. W jedną noc Ukraińcy przeprawili się przez San i napadli na Dynów. Trzeba było znowu się kryć. Cała nasza rodzina wraz z sąsiadami ukrywała się w kamienicy Twardaka. Ukraińcy podeszli do miasta, ale od innej strony, blisko kościoła i tam zginęło kilku młodych mężczyzn. Nasi bronili się także w okolicy cmentarza, nawet schronili się w jednym z grobowców. Były to już ostatnie potyczki z bandami.
dedykuję moim dzieciom i wnukom (1998 r.)
Danuta Kozubal-Burek
fot. M.A.J.
(przedruk z „Wiadomości Brzozowskie”, na prośbę właściciela tekstu – Kazimierza Kozubala)
Galeria
https://brzozowiana.pl/wywiady/item/3534-danuta-kozubal-burek-moje-wojenne-przezycia-i-swiat-dziecinstwa.html#sigProGalleria40e3c5436b