Brzozowski Bieszczadnik. Rozmowa z Wackiem Salwierzem o zauroczeniu Bieszczadami
- Napisał Admin
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
Brzozowiana: Zacznijmy od początku, urodziłeś się w Lesku?
Wacek Salwierz: Urodziłem się w 1963r w Lesku, więc wystarczy rzut oka na mapę i już wszystko wiadomo. Miasto leży nad Sanem na obszarze Gór Sanocko-Turczańskich i jest bramą wjazdową w Bieszczady . Ale samo miejsce urodzenia to za mało na życiową pasję, trzeba jeszcze złapać bakcyla.
B: Więc kiedy go złapałeś
W.S.: Bawiąc się na plantach Leska, przemykałem między turystami z plecakami i widziałem grupy harcerzy czekających na autobus jadący w góry. Mieli gitary i harmonijki, śpiewali i dobrze się bawili. Zazdrościłem im.
B: Potem już stałeś się mieszkańcem Brzozowa.
W.S.: Tak. Ojciec Wojciech Salwierz w połowie lat '60 otrzymał pracę w Brzozowie i tam też otrzymał mieszkanie, w którym do dziś mieszka moja siostra Agata. Do Szkoły Podstawowej już chodziłem w Brzozowie „na górkę” jak to nazywaliśmy. Należałem do ZHP. Wówczas poznałem smak obozów harcerskich i rajdów. Bywało, że zostawałem na obozach na drugi turnus, a nawet rozbijaliśmy z kolegami namiot za obozem, aby przedłużyć sobie w ten sposób pobyt. Tam też poznawałem piosenki harcerskie i turystyczne oraz nauczyłem się gry na gitarze, bo… wszyscy wtedy chcieli grać i można było zaimponować koleżankom. W szkole podstawowej należałem też do koła turystycznego i tam pod opieką naszej nauczycielki pani Krystyny Czyżewskiej jeździliśmy na rajdy, udawało nam się wygrywać rajdy na orientację, w swojej kategorii wiekowej, byliśmy na rajdach w Bieszczadach , wtedy były to rajdy pod pomnik Świerczewskiego w Jabłonkach. Pamiętajmy że były to lata '70 . Nakręcało nas zdobywanie odznak rajdowych, zdobywanie sprawności harcerskich. Wzorem dla nas byli nasi starsi koledzy, którzy już działali w brzozowskim klubie turystycznym „Trepy”, skupionym przy miejscowym Oddziale PTTK. Byli wśród nich koledzy grający na gitarach, śpiewający w grupach piosenki. Choć byli starsi, często spotykaliśmy się na polanie w Brzozowie Zdroju gdzie były ogniska z piosenką turystyczną. Pani Czyżewska wciągnęła nas do zespołu muzycznego, co zaowocowało występami na festiwalach piosenki turystycznej, który wtedy był organizowane w Brzozowskim Domu Kultury.
B:Wacku wiem, że Twe zainteresowania szeroko rozumiane zainteresowanie przyrodą wyniosłeś z domu. Twój tato Wojciech, znany mi osobiście, pracował w Lidze Ochrony Przyrody Zarządzie Wojewódzkim, z siedzibą za czasów województwa krośnieńskiego - w Brzozowie (dokładnie w budynku sądu). Powiedz od kiedy zaczęły się Twe zainteresowania Bieszczadami i czy przyroda, którą miałeś w domu i przed oknem (ogródek z ciekawymi nasadzeniami, pamiętam m.in. wawrzynek wilcze łyko) miały na to wpływ?
W. S.: Zdecydowanie tak, ojciec kochał przyrodę , pochodził z małej wioski Brzyście koło Mielca, więc prace w polu i zagrodzi znał od urodzenia. Pracował jako agronom, więc wiele czasu spędzał na wioskach na polach, znał przyrodę , znał zwierzęta. Wiele raz przynoszono do naszego domu znalezione ptaki , pamiętam jeże które potem, odkarmione były wypuszczane na wolność. W domu mieliśmy akwarium i chyba zawsze były papugi. Liga Ochrony Przyrody w Brzozowie to jego największy sukces, tu pracował z całą swoją pasją. Miał kontakt z młodzieżą z którą lubił przebywać i przekazywać najwyższe wartości o ochronie przyrody, uczył też w szkole rolnictwo. W przydomowym ogródku miał wiele rośli które były pod ochroną, posiadał zezwolenie na rozmnażanie rzadkich roślin. Wiele nas nauczył, pomagaliśmy w tych uprawach. Czym skorupka za młodu nasiąknie … to się sprawdza .
B: Co na Twe zainteresowania Bieszczadami mówił Twój tato?
W.S.: Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć że był bardzo wyrozumiały na nasze wypady, ale nigdy nie przekroczyliśmy niewidzialnej i nie ustalonej granicy, nie zawiedliśmy , nie sprawialiśmy kłopotów. Na wakacje musiałem sobie w części zarobić, przynajmniej połowę pieniędzy musiałem zarobić sobie zbierając i sprzedając porzeczki z naszej plantacji. To dobra nauka, zapracuj sobie na połowę to druga dostaniesz , w ten sposób zarobiłem również na swój pierwszy namiot.
B: W szkole średniej byłeś poza Brzozowem, spotykałem Cię w domu sporadycznie, czy wówczas już spędzałeś czas w Bieszczadach?
W.S.: W 1977r wyjechałem z Brzozowa do szkoły, do „Chemika” w Jaśle. W szkole średniej rozpocząłem już wędrówki na własną rękę, czasami zamiast praktyki miesięcznej lub w jej „w ramach”. Wtedy poznałem te dzikie Bieszczady. Byłem przygotowany na wszystko i wyposażony w niezbędny prowiant. Pamiętam, że chleb można było kupić jedynie trzy razy w tygodniu… odstawszy nawet dwie godziny w kolejce! Będąc poza Brzozowem często nadal „załapywałem się” na rajdy organizowanie przez PTTK brzozowski, z których do dziś mam pamiątki w postaci znaczków i okolicznościowych plakietek rajdowych. Wędrowaliśmy więc po Pogórzu Przemysko-Dynowski, po Bieszczadach i Beskidzie Niskim. Słynne wówczas były ogólnopolskie rajdy „Szlakiem kurierów beskidzkich” na które przyjeżdżali kurierzy II wojny. Pamiętam spotkanie ze Stanisławem Marusarzem, na zakończeniu jednego z rajdów w Jasielu. Udało mi się też stworzyć własne projekty plakietek rajdowych, nawet za wygraną w jednym z konkursów otrzymałem nadmuchiwany materac, który służył mi jeszcze przez kilka lat w wędrówkach!
Oczywiście, były to wycieczki z klasą autokarem na dużą obwodnicę Bieszczadzką , zwiedzaliśmy Solinę. Były też wycieczki z kołem PTTK. Szkoła i koła turystyczne organizowały rajdy, ale najczęściej w Beskid Niski. Byłem też z kolegą na kilkudniowym wiosennym wypadzie w Bieszczadach. Nasze wędrówki były najczęściej dziełem przypadku, wsiadaliśmy do pierwszego autobusu który jechał “gdzieś” w Bieszczady , a dopiero w autobusie ustalaliśmy jakąś trasę. Zawsze kończyło się dobrze, chyba coś nad nami czuwało, mimo że raz wilki wyły do rana na pobliskiej polanie, a myśmy utrzymywali ognisko, aby nie podeszły. Jedną z dłuższych wędrówek przez Bieszczady odbyłem w 1983r z moim kuzynem Jackiem, gdzie przeszliśmy cały czerwony szlak od Komańczy zaczynając. Wszystkie posiłki gotowaliśmy na malutkim ognisku, za każdym razem trzeba było sobie jakoś radzić. Dzisiaj jest to o wiele łatwiej, prościej, a i dostępność barów sklepów nieporównywalna. Rozbijaliśmy ten mój wypracowany przy porzeczkach namiot w takich miejscach gdzie dziś już jest to niemożliwe i zabronione, wtedy Park Narodowy obejmował tylko same Połoniny.
B: Potem była Twa miłość, zresztą trwa do dziś, jak ma na imię? Bratnia dusza bowiem wiem, że przewędrowaliście razem trochę bieszczadzkich szlaków.
W.S.: Renatę poznałem już w Ropczycach, poprosiłem by pojechała ze mną w góry a był to rok 1984 i tak to już zostało . Jeździliśmy praktycznie od wiosny do jesieni , co kilka tygodni. Czasami zabieraliśmy jeszcze kogoś z rodziny, czasami byliśmy większą grupą i za każdym razem trzeba było troszkę inaczej się przygotować. Była też przerwa w podróżach, gdy przyszły na świat dzieci, ale i tak mamy zdjęcia z naszym małym synkiem Jackiem nad Soliną , gdzie spędziliśmy pod namiotem tydzień. Dzieci bardzo dobrze znoszą wędrówki a namiot to dopiero frajda. Powrót do wędrowania i namiotu miał swoje miejsce nad morzem , gdzie ze względu na zdrowie dzieci skierował nas lekarz. Miał rację , kupiliśmy namiot i rozbiliśmy go na klifie nad samym morzem. Był namiot, dzieci podrosły więc zaczęły się wędrówki w Bieszczady.
B: Wiesz, małżeństwo zmienia wiele, u Ciebie widzę że jednak nie wiele, cały czas bywasz w Bieszczadach, wiem, że swój turystyczny sprzęt zostawiasz w Cisnej i tam ciągle wracasz. Te powroty związane są z wędrówką czy raczej ze śpiewaniem piosenki turystycznej.
W.S.: Z czasem ilość sprzętu turystycznego się zwiększa, a siły maleją. Właściciel pola namiotowego pozwalał zostawiać spakowany sprzęt i to jest właściwie naturalne i korzystne. To jak spakowany obóz harcerski, zajmuje niewiele miejsca a jednak trochę waży, a dla turysty jadącego daleko z Polski decydowanie lepiej wieźć ubrania, śpiwór jakieś niezbędne drobiazgi, bez dodatkowych kilkunastu kilogramów . Dziś zostawiam zdecydowanie więcej, naczynia, kuchenki, ciepłą odzież, materace, stare śpiwory, koc, krzesełka i inne drobiazgi którym nie zaszkodzi zima, a w domu nie są potrzebne. Dłuższe wędrówki robimy sobie co drugi dzień, potrzebujemy już więcej odpoczynku , ale w wolne dni zawsze jest jakaś krótsza trasa , czasami kilku kilometrowy spacer. Piosenki i gitara są zawsze i codziennie, bez względu na zmęczenie , choć czasem bywa ciężko, nie odpuszczam. Mamy już wielu znajomych z polski, którzy przyjeżdżają w tym czasie, wiedzą co śpiewamy , my wiem co oni śpiewają i jest na prawdę fajnie.
B: Czemu mówisz, że powrót na szlak rozpoczął się od chwili podjęcia pracy zawodowej?
W.S.: Tak naprawdę w Bieszczady powędrowałem dopiero, gdy pracowałem już w Cukrowni Ropczyce. Można powiedzieć, że wróciłem na szlak. Byłem niezależny, miałem własny sprzęt turystyczny, wystarczyła jedna myśl i już w piątek, po pracy, jechałem w góry. Malowniczy urok gór tak zachwycił moją ówczesną dziewczynę, że do dziś podziela mój zapał i jest wierną towarzyszką moich wypraw jako żona. Kiedy dzieci wyfrunęły z rodzinnego gniazda, znów zaczęliśmy razem wędrować po górach. W Bieszczady wracamy każdego roku.
B: Masz swe ulubione miejsca, szlaki, trasy?
W.S.: Często zatrzymujemy się w Ustrzykach Górnych, skąd rozpoczyna się kilka pięknych tras po Bieszczadzkim Parku Narodowym. Jedna z nich prowadzi przez Szeroki Wierch na najwyższy szczyt Bieszczadów - Tarnicę i dalej: na Halicz i Rozsypaniec na granicy z Ukrainą. Kolejny dzień to kolejna trasa - na Połoninę Caryńską, gdzie roztaczają się piękne widoki na Połoninę Wetlińską i Rawki. Moja żona szczególnie lubi wędrówkę po Wielkiej Rawce i na Kremenaros (Krzemieniec), gdzie łączą się trzy granice: polska, słowacka i ukraińska. Miło jest odpoczywać na polanie, słysząc rozmowy turystów we wszystkich tych językach. Mam wtedy poczucie, że góry są naszym wspólnym domem, a wędrowcy to jedna wielka rodzina.
B: A potem? Wszak wiem, że to „wypad” w Bieszczady na dłużej?
W.S.: Kolejne dni spędzamy na polu namiotowym w Cisnej. Byłem w wielu miejscach i na wielu polach namiotowych, ale tu jest inaczej, bardziej swojsko i rodzinnie. Kiedyś trafiłem na Festiwal Sztuk Różnych „Bieszczadzkie Anioły”. Zjechali ludzie z całej Polski, byli też uczestnicy konkursu. Atmosfera, która panowała przy malutkim ognisku pod wiatą była wspaniała. Zebrani wspólnie śpiewali albo w ciszy słuchali pięknych ballad, piosenek turystycznych i poezji, którą sami tworzyli. Uśmiechali się życzliwie. Wyglądali jakby wszyscy dobrze się znali. To mnie zachwyciło i poczułem się jak za dawnych szkolnych czasów. Urosłem w oczach, gdy zobaczyłem billboard, z którego wynikało, że sponsorem tego kilkudniowego festiwalu jest… Cukrownia Ropczyce! Byłem u siebie…
B: Co roku wędrujecie, jak to nazywasz - „paśnikiem” z bukietem ziół
W.S.: W Bieszczadach naszym mieszkaniem jest namiot. Dniami wędrujemy po górach, a wieczory spędzamy przy ognisku. Rankiem wyruszamy na Fereczatą i Okrąglik, a potem na Jasło i Rożkami do Cisnej. Szlak ten nazywamy z żoną „paśnikiem”, bo każdy, kto z niego wraca ma sine od jagód usta i palce. Co roku 15 sierpnia wędrujemy do kamiennej cerkwi w Łopience, która była kiedyś ośrodkiem kultu maryjnego. Na uroczystą mszę ze wszystkich stron schodzą się turyści z bukietami ziół. Często po mszy odbywają się koncerty zespołów poezji śpiewanej. Cerkiew znajduje się w nieistniejącej już wsi Łopienka. Nie ma tam ani jednego domu, a wszyscy mieszkańcy zostali wysiedleni po wojnie.
B: Zawsze wracacie do Cisnej?
W.S.: Cisna to dobre miejsce na wypad w wyższe partie Bieszczadów. Spotkać można wędrującego do sklepu znanego poetę Adama Ziemianina, z okienka swej Atamani, w słonecznym poranku wita nas miejscowy poeta Ryszard Szociński, Zagląda tu wielu wspaniałych ludzi, artystów jak Mirosław Welz, Wiesława Kwinto-Koczan, można by tak wymieniać i wymieniać... Pamiątkami dla naszych przyjaciół są „Dusiołki” wyrzeźbione przez Ryśka „Burego” Denisiuka ? osobiście natchnione, zaklęte na dobre i chroniące od złego ? lub anioły, które rzeźbi „Kaktus”. A kiedy wieczorem zmęczeni wracamy ze szlaku na „nasze” pole namiotowe, chłodzimy nogi w przepływającej tuż obok Solince. Potem mamy do wyboru parę fajnych barów. W Siekierezadzie lub Trollu można nie tylko zjeść lub napić się piwa, ale przy odrobinie szczęścia trafić na jakiś spontaniczny koncert. W tak wspaniałej atmosferze można siedzieć do białego rana. Najczęściej można mnie jednak spotkać pod wiatą, gdzie wraz z innymi turystami gram na gitarze. Zaglądają tu też coraz częściej brzozowskie Trepy - Piotr Długosz , Jurek Zgódka, Janusz Gładysz, którzy dziś, jak ja, mieszkają gdzieś w Polsce. Z tego samego powodu, aby nie zapomnieć o namiocie, o ognisku i gitarze… i fajnie jest . Dla mnie spanie pod namiotem to wyróżnienie. Mogę się wreszcie zrelaksować na świeżym powietrzu, z dala od hałasu i spalin. Idę spać, gdy oczy się kleją a wstaję, kiedy mam ochotę.
B: Zimą także można Cię/Was spotkać w Bieszczadzie?
W.S.: Pracuję w cukrowni, zimą, gdy jest już po długiej wyczerpującej kampanii, kiedy jesteśmy „na postojowym”, też można odwiedzić Bieszczady. Często zabrałem gitarę, śpiewnik i jadę do Wetliny do pensjonatu Roh. Jaka tam cisza i spokój... Poranek wita mnie widokiem Połoniny Wetlińskiej, wprost na Hnatowe Berdo. Właściciel pensjonatu, pan Zbyszek, jest kwalifikowanym przewodnikiem górskim, zawsze doradzi, kiedy i gdzie najlepiej iść. Przeważnie jednak kończy się tak samo ? zabiera mnie ze sobą. A po powrocie koncert kulinarny w wykonaniu pani Teresy, która wszystkie potrawy przygotowuje własnoręcznie. Nie ma nic na skróty ? nawet chleb jest z pieca. Moi gospodarze w zamian wysłuchują mojej gry na gitarze - gitarowych przygotowań przed kolejnymi wakacjami.
B: Wspomnij jak się zaczęły Twe kontakty z „Trampem” i co spowodowało, że zadomowiłeś się tam na dobre. Bo bywasz tam corocznie…
W.S.: Na Trampa , bo tak nazywa się pole namiotowe w Cisnej, można powiedzieć że przyjechaliśmy pierwszy raz Bieszczadzką Kolejką . Złapaliśmy się na kolejkę w Przysłupiu i tak dojechaliśmy do Cisnej. Myślę, że pierwsze wrażenie zostaje na zawsze, była tam wspaniała atmosfera, ludzie w każdym wieku dobrze bawiący się , wędrujący po górach i te spotkania przy malutkim ognisku pod wiatą. Tam były inne piosenki niż dotychczas znałem, nie te które pamiętałem z obozów harcerskich. Coś się jednak zmieniło w czasie, gdy nie mogliśmy wędrować po górach. Wspaniałym człowiekiem którego tam spotkaliśmy był Roman Majkowski, który ogarniał wszystkich, potrafił uspokajać , panować nad zgromadzonymi turystami. Przekładało się to na zasadę, że najgłośniejsza przy ognisku jest gitara i “artysta” który śpiewa. Dla tego można było wsłuchiwać się w piosenki w słowa, uspokajać się , relaksować. Długo nie trzeba było czekać , już po dwóch tygodniach byłem ponownie z namiotem na polu namiotowym TRAMP, tym razem trafiłem na Bieszczadzkie Anioły. Teraz to dopiero było artystów na polu namiotowym, młodzieży która sama pisała swoje piosenki , komponował muzykę. Wtedy jeszcze nie grałem, nie miałem gitary w ręku od 25 lat. Dopiero w trzecim roku potrafiłem zagrać kilka prostych piosenek, wszystkiego uczyłem się na nowo.
B: Znasz zapewne wszystkich żyjących bieszczadzkich zakapiorów, jakie są relacje między Wami?
W.S.: Niewielu znam, oni sami też niechętnie chcą się tak nazywać, to Bieszczadnicy, Leśni Ludzie, którzy tu mieszkają, pracowali w lesie, uciekli przed światem, przed ludźmi. Poznałem wielu ludzi którzy tu mieszkają, tworzą, rzeźbią, malują - rysują ikony. Najważniejszy jest jednak sam kontakt z człowiekiem, trzeba wysłuchać co mają do powiedzenia, choćby była to tylko zwykła bajka, podrasowane opowiadanie, ale może to też być kawałek twardego życia. Czasami ktoś to spisze, ktoś napisze wiersz , ktoś piosenkę, tak tworzy się legenda, legenda Bieszczadów. Trzeba pamiętać, że żyją tam jeszcze ludzie, którzy walczyli w lasach po obu stronach, oni już mają swoje lata.
B: Zauważyłem, że „zakapiorów” zamiast ubywać – przybywa, masz może podobne zdanie na ten temat, jeśli nie – jak Ty to widzisz z perspektywy systematycznego pobytu w Bieszczadzie.
W.S.: Kiedyś dotyczyło to kilku osób, wielu się podpięło, wielu podpięli sami turyści, którzy za słowem zakapior tu przybyli i zapewne na końcu dołączono twórców, artystów, poetów, byle była długa broda i skórzany kapelusz. Nie wszyscy chcą być tak nazywani. Napisano wiele książek, wiele publikacji dotyczących ludzi lasu, bieszczadników, którzy tu przed laty zamieszkali, wszystko można dostać, praktycznie w każdej galerii z pamiątkami, w każdej miejscowości są takie miejsca, gdzie można je dostać. Ci pierwsi zakapiorzy już odeszli, kolejni odchodzą; ci pierwsi zdobywcy Bieszczadów. W Cisnej postawiono specjalną kapliczkę pamięci poświęconą tym pierwszym, tym którzy już odeszli, tam są tabliczki z ich nazwiskami.
B: Bieszczady to jednak Twa pasja?
Czy to moje bieszczadzkie wędrowanie i biesiadowanie można nazwać pasją? Wcześniej nie myślałem o tym w takich kategoriach. Jest mi tam po prostu dobrze i ciągnie mnie tam, jak wilka do lasu. Już teraz obmyślam trasę, gromadzę sprzęt,, rozmawiam ze znajomymi i wspólnie ustalamy terminy urlopów. Czekamy na te wieczory przy kiełbasce z ogniska, sączonym powolutku piwku i dźwiękach gitary. A gdy już wszyscy się wyciszą i rozejdą do namiotów, brzmieć im będzie piosenka:
Kolejna noc Wielkim Wozem wędruje
Ze szczytu Tarnicy można go złapać za koło
Księżyc granie gór cienką kreską maluje
Na złoto, zielono i na czerwono
(słowa: M. Borowiec)
B: Nazywam Cię „pierwszym brzozowskim bieszczadnikiem”, czujesz się bieszczadnikiem?
W.S.: Bieszczadnik bardziej pasuje do ludzi którzy tam zamieszkali na stałe, pozostawili czasami wielkie miasta, stresująca pracę dla ciszy i spokoju , którzy w ciężkiej codziennej pracy starają się skromie żyć, coś tworzą, piszą , sprzedają swoje pamiątki, śpiewają, ale i pracują ciężko w lesie. Jestem tam tylko gościem , corocznym turystą. Gdybym miał możliwość utrzymania się pracą rąk własnych, pewnie przeniósł bym się w Bieszczady. Jestem tylko turystą, który lubi tam jechać, lubi chodzić po górach, lubi mimo zmęczenia grać i śpiewać przy ognisku, oraz lubi ludzi, którzy się przy nim codziennie zbierają. Na Trampie pojawili się też TREPY, oni też mieli by już wiele do powiedzenia o swoich odczuciach, o kontaktach z turystami, mieszkańcami Cisnej, o koncertach, festiwalch, o atmosferze na polu namiotowym .
B: W Brzozowie w zasadzie rozpoczęła się Twa przygoda z Bieszczadami, kontynuowana wprawdzie w Ropczycach. Nie bądź skromny,z rozmowy wynika, że jesteś bieszczadnikiem, mam prawo nazywać Cię pierwszym brzozowskim bieszczadnikiem?
W.S.: Skoro tak uważasz… W Bieszczady przyjechałem tylko raz… Reszta to już powroty.
B: Dziękuję za rozmowę
W.S.: Dziękuję również.
UZUPEŁNIENIE
Wacek przegrał walkę ciężką chorobą, jest już na niebieskich połoninach. Zapewne wędruje po nich a w wolnych chwilach gra wszystkim dookołana, na swej zielonej gitarze, bieszczadzkie piosenki. Takim też Cię zapamiętamy....
Galeria
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
- Powiększ Powiększ
https://brzozowiana.pl/brzozow/item/2976-brzozowski-bieszczadnik-rozmowa-z-wackiem-salwierzem-o-zauroczeniu-bieszczadami.html#sigProGalleriae80470c94e