Kumem być… (cz. 4)
- Napisał Admin
- wielkość czcionki Zmniejsz czcionkę Powiększ czcionkę
Pierworodni synowie oczekiwani byli i witani z największą radością nie tylko w rodzinach możnych tego świata. Radośnie witano ich przyjście na świat w rodzinach chłopskich. W rodach królewskich, magnackich i szlacheckich syn był przyszłym dziedzicem, strażnikiem rodu i nazwiska, właścicielem majątku. Bogatszym jak i uboższym chłopom syn sprawiał pociechę i widziany był jako przyszły gospodarz.
Każdego dziecka, jeśli chciało się je zachować przy życiu, należało od pierwszej chwili po narodzinach strzec przed siłą nieczystą, ponieważ zagrażała ona wszystkim dzieciom przed chrztem świętym. Wierzono, że do domu może się wśliznąć jakaś boginka specjalizująca się w tumanieniu położnic i podkradaniu im dzieci. Mogła „źle” spojrzeć na dziecko sąsiadka i zadać mu „uroków”. Przy łóżku położnicy trzymano więc zasuszone listki dzwonka, którego podobno lękały się boginki i węgielki do odczyniania uroków. Położnice obowiązkowo miały różaniec, ale bywało, że matkom przynoszono noże, siekiery i kosy, aby mogły bronić dziecka – jak pisze Józef Szczypka w „ Kalendarzu polskim”.
Drzwi praktycznie nie zamykały się, bo zwyczaj nakazywał tzw. popieliny. Sąsiadki przynosiły jedzenie dla położnicy, pomagały oporządzić dom i obejście, a potem rozsiadały się , kosztowały przyniesione dary, dawały upust wszelkim babskim opowieściom, tym ciekawszym, że na takich ucztach nigdy nie mogło braknąć dobrego napitku, którym częstował gospodarz.
Popieliny były dawniej bardzo rozpowszechnione, ale że ich uczestniczki, zwłaszcza te bogatsze „stroiły rozliczne firleje” - jak określał to w XVI wieku Marcin Bielski – krytykowano te wesołe poczęstunki przy łóżku, aż w końcu przestano je praktykować i przetrwały tylko w niektórych okolicach.
Nie znikły w zwyczajach natomiast chrzciny – „wesela anielskie” – jak je nazywano, ponieważ podobnie jak wesela, musiały być okazałe, a nie byle jakie.
Na wsiach imię dziecku nadawał dopiero ksiądz przy chrzcie, kierując się tym, jakie imię dziecko sobie „przyniosło”, to znaczy jakie wskazywała data w kalendarzu, lub takie, aby było stosowne do stanu. Wsie zapełniały się głównie Katarzynami, Mariami, Annami, Zofiami, Janami, Maciejami i Wojciechami. Te imiona pasowały do wiejskich imion dzieci, do inwentarza, strzechy i pola. Bo jak nazywano zwykle bociana? Wojtkiem. Jak często nazywano konia? Kubą, Bartkiem albo Maćkiem.
Pan, gdy szukał imiona dla syna, miał większą swobodę niż chłop. Wyborem imienia podkreślał własną odrębność, wskazywał na tradycję rodu. Wybierał nie jedno, ale kilka imion – jakby zaznaczał, że należą się dziecku w związku z tym większe prawa i przywileje.
Każda epoka przynosiła modę w zakresie imion. Były mody religijne – Daniel, Dawid, Samuel, Maria, Józef, polityczne, wojskowe - Mieczysław, Przemysław, Bolesław, Władysław, Zygmunt, Ksawery, Jan, Franciszek, Ignacy, literackie - Zbyszko, Andrzej, Danuśka, Waldemar, Stefania itp.
Trudno sobie wyobrazić, aby chłop mógł zwać się np. Jaromirem, Stoigniewem, Bożydarem w czasach, kiedy imiona te zdobiły rycerstwo. Chłop mógł być Maciejem, Józefem, Janem, a za przyzwoleniem Kościoła mógł otrzymać na chrzcie królewskie imię: Stanisława, Bolesława czy Kazimierza. Imiona te miały świętych reprezentantów w niebie i księża czuwali, by prostaczkowie mogli naśladować życiorysy patronów.
Chrzcin wiejskich nie należy utożsamiać z samym obrzędem chrztu. Kumem być był to wielki honor, ale honor ten zawsze kosztował. Chrzestny na wsi dawał zwyczajowo dziecku pieniądz do poduszki. Chrzestna fundowała „szatę niewinności” z białego płótna albo koszulkę do chrztu zwaną „chrzestką”. Były to jakby elementarne obowiązki. Żeby sprostać zaszczytom należało poczynić dalsze kroki, troszcząc się o poczęstunek dla gości. Chrzestny uzgadniał z ojcem dziecka sprawę „pępkówki”, a chrzestna piekła placki na przyjęcie i dokładała starań do wszystkiego, co dotyczyło kuchni. Często piekła specjalną struclę, bo od jej długości zależało, czy dziecko potem będzie dobrze rosło. Strucle cieszyły oczy i oczywiście brzuchy gości.
Chrzestny albo chrzestna nie mogli być stanu wolnego, a szczególnie parą narzeczonych, gdyż pierwsze sprawiało nieszczęście, drugie zaś prowadziło do tego, że para się rozstawała. Tylko dzieci panieńskie traktowano inaczej. Trzymali je chętnie do chrztu parobcy z dziewkami. Parobcy, bo sądzili, że to przyniesie im szczęście w koniach, dziewczęta wierzyły, że będzie im się len rodził.
Kum parobek idąc na chrzciny zabierał ze sobą uzdę, a kumoszka panna szła z kawałkiem płótna lub wrzecionem. Tak było jednak w przypadku biednych, pogardzanych, przez nikogo nie chcianych dzieci, bękartów, znajd, znajdorków – o których szczęście – prócz równie biednej matki – nikt nie zabiegał i nikt z bogatszych gospodarzy nie kwapił się na kuma.
Chrzciny dzieci nieślubnych odbywały się zazwyczaj w dni powszednie, w odróżnieniu od chrzcin dzieci z prawego łoża odprawianych w niedzielę. Ksiądz nadawał im imiona specjalnie zastrzeżone dla dzieci nieślubnych, piętnując je w ten sposób. Rekompensatą społecznego poniżenia takich dzieci była powszechnie podzielana opinia, że chowają się one szczególnie dobrze, obdarzone są zdolnościami i szczęście sprzyja im w życiu – jak pisze Krystyna Kwaśniewicz w rozdziale „Zwyczaje i obrzędy rodzinne” zawartym w publikacji „Etnografia Polski”.
W przypadku dzieci z prawego łoża w kumy oprócz członków najbliższej rodziny proszono osoby starsze, doświadczone, szanowane, a co z tego wynikało zasobne pod względem finansowym. Mieć bogatego kuma lub kumoszkę, to stawać się omal ich krewniakiem i z dumą powoływać się na te koligacje. W życiu można było liczyć na ich pomoc w polu, pożyczenie konia, na kawał mięsiwa z ubitego wieprzka, w chorobie itp.
Na chrzcinach pierwszy kieliszek wypijano za pomyślność dziecka, a sporo innych przepijano do niego, ciesząc się, że z diabełka w kościele zrobiono aniołka. I tym razem przydawała się karczma. Zajeżdżano lub zachodzono do niej po chrzcie, żeby dziecko miało w przyszłości wesołe życie, a dopiero potem, gdy wstępna rozgrzewka została dokonana, przenoszono się do domu rodzicielskiego. Chrzciny trwały od południa do nocy, a często do drugiego dnia, jeżeli dochodziło do poprawin.
Ochrzczona dusza, zwłaszcza gdy dorosła zobligowana była pamiętać o swoim patronie czy patronce w dniu ich święta.
Halina Kościńska