Menu
Dzisiaj jest: 27 Grudzień 2024    |    Imieniny obchodzą: Żaneta, Jan, Maksym

Opowiadanie Brzozowianki...

Opowiadanie Brzozowianki...

Katarzyna Tercha

 

WODA

( Z cyklu Cztery żywioły)

 

Tydzień pierwszy

Wyciągam mocniej kciuk. Musi się udać. Czwarty samochód w ciągu trzech godzin. Padam z nóg. Mam ochotę usiąść na środku drogi i zagrać w grę „Kto silniejszy.” Kierowca czy ja? Znając moje szczęście do kłopotów kierowca zmiażdżyłby mnie na środku ulicy i po kilometrze przypomniałby sobie, że coś mu pod samochodem gruchotało. Załamana siadam na poboczu, bo ten samochód też mnie mija.

- Za jakie winy? – pytam pobliskiego drzewa, ale ono tylko szumi liśćmi.

Nie odpowiada na moje pytanie, więc próbuję sama sobie na nie odpowiedzieć. Zamyślona patrzę w asfalt. On też milczy.

- Wsiadasz? – mówi ktoś.

Wybawienie! Podnoszę głowę i wstaję szybko. Na skrzydłach lecę do samochodu. Wrzucam plecak i sama usadawiam się na tylnim siedzeniu. Dopiero później patrzę, z kim jadę i myślę, że gorzej być już nie mogło. Dwóch chłopaków może w moim wieku, może trochę starsi. Czuję się niepewnie. Jadę z dwoma osiłkami i trajkotam jak nakręcona. Mili panowie wysadzają mnie na jakimś przystanku mówiąc, że tutaj na pewno ktoś mi się zatrzyma. Tak naprawdę to chyba mają dość mojego gadania. Nie dziwię im się. Też miałabym dosyć. A na przystanku zatrzyma mi się, co najwyżej autobus.

Nie czekając na następne zbawienie idę w kierunku pól. Muszę znaleźć dobre miejsce na rozbicie namiotu. Najlepiej byłoby na terenie prywatnym. Ludzie na wioskach czasami biorą kogoś.

- Dzień dobry – kłaniam się staruszce z długim warkoczem.

- Dla kogo dobry to dobry – burknęła patrząc na mnie podejrzliwie a ja postanawiam się nie zrażać.

- Czy nie mogłabym rozbić sobie namiotu na pani działce?

- No to jak już nie masz gdzie indziej to rozbijaj tylko jak najdalej od domu. Działka kończy się koło strumienia.

- Dziękuję bardzo.

Uśmiecham się do kobieciny promiennie, na co ona zbywa mnie grymasem. Podoba mi się to miejsce, które wskazuje kobieta. Natychmiast korzystam ze strumienia. Zimna woda obmywała moje stopy. Wzdycham głęboko i przeciągam się. Myślę, że tak mogłoby być zawsze. Kładę się spać słuchając muzyki świerszczy. Jest mi tutaj tak dobrze. Myślę, że może staruszka pozwoliłaby mi zostać dłużej, ale przypominając sobie jej spojrzenie odechciewa mi się takich pomysłów. Ona mogłaby podpalić mój namiot albo wsypać mi trutkę na szczury do jedzenia. I maiłabym wakacje w szpitalu.

Kolejny dzień nie przynosi niespodzianek. Czekam na samochód. Tym razem idzie lepiej. Za kierownicą siedzi blondynka. Jest miła. Ma ładne oczy. Takie morskie.

- Nie boisz się jeździć tak sama? – zadaje pytanie, które zadają mi wszyscy kierowcy.

- Bez ryzyka nie ma przygody – odpowiadam.

Zawsze tak mówię, kiedy zadają mi to pytanie. Bez ryzyka nie ma przygody.

- Ja bym się bała – mówi zamyślając się.

Widzę przez chwilę w jej oczach coś dziwnego. Zazdrości mi. Ona cholernie mi zazdrości. Siedzi sobie w tym samochodzie, bezpieczna do granic możliwości i zazdrosna.

- Może chcesz jechać ze mną? – pytam ją bez namysłu.

- Nie – odpowiada krótko. – To nie dla mnie.

- Też tak myślałam na początku. Ale wiesz, nie jest źle.

Blondynka patrzy na mnie tak jakby miała ochotę mnie zabić a ja uśmiecham się. Nie chcę okazywać słabości, której nawet nie czuję. Niby, po co? Widzę, że ta kobieta jest typem: wygoda przede wszystkim. Zamykam się. W milczeniu patrzę na krajobrazy. Jest mi dobrze. Wszystkie moje problemy znikają. Słońce powoli wschodzi. Niebo robi się czerwone, oblane porannymi promieniami. A ja jadę bez celu. Bez celu, bo cel jest daleko. Nie wiem czy do niego dojadę, czy stwierdzę, że to nie dla mnie. Chcę jednak spróbować. Jeśli nie spróbuję, to nigdy nie poznam jako to jest. Bez prób nie ma sukcesów i… porażek. Nie ma wspomnień.

Dziewczyna wysadza mnie na jakiejś ruchliwej uliczce. Postanawiam przejść się. Wiatr rozwiewa moje włosy, gładził policzki. Ptaki śpiewają. Droga, którą idę ma być według blondyny ruchliwa a tak naprawdę przejeżdżają tu samochody od czasu do czasu. To, dlatego, że jest jeszcze wcześnie. Dlaczego ludzie nie lubią wczesnej pory dnia? Chowają się w swoich domach. Odmierzają czas zegarkiem, który już nigdy nie pojawi się na mojej ręce. Przestałam go nosić po śmierci mojej wychowawczyni w gimnazjum. Stwierdziłam, że to nie ma sensu. Zegarek tylko przyśpiesza śmierć. Zostawiłam kalendarz na nowy rok, ale jak nadejdzie ten nowy rok to i tak go ściągnę. Boję się upływu czasu. Nie dlatego, że chcę być wiecznie młoda. To z młodością jest przereklamowane. „Zawsze” jest nudne i nieciekawe. Boję się, że czas mija i ja nie potrafię do końca wykorzystać go. Boję się, marnowania chwil. Jeżdżę tymi samochodami z nadzieją, że nie będę musiała jechać autobusem.

Czuję jak ogarnia mnie zmęczenie. Wystawiam kciuk. Po raz kolejny. Ile razy jeszcze człowiek będzie musiał wystawiać kciuk żeby ktoś go zobaczył? Żeby zatrzymał się i powiedział: Wskakuj mała, podwiozę cię do tego twojego celu. Ale to byłoby zbyt proste. Muszę spotkać wielu ludzi, żeby dojść do celu. Tych, co boją się wystawić nogę ze swojego samochodu i tych, co cały czas z niego wyskakują. Dopiero wtedy będę mogła powiedzieć, że osiągnęłam cel i udało mi się zrozumieć, o co w nim chodzi.

Narodzić się na nowo. Kiedy urodziłam się po raz pierwszy? Przedwczoraj, gdy wyruszyłam w moją podróż. Wtedy się narodziłam. Moje narodziny odbyły się w deszczowy dzień. Świat płakał i ja też. Narodziny zawsze są bolesne. A śmierć? Nie wiem. Nigdy jej nie doświadczyłam. Chociaż… Przecież człowiek każdego dnia rodzi się i umiera. Czasami tylko się rodzi, bo nikt nie sprawi, że umrze. Czasami umiera nawet nie rodząc się. Ale to już jest aborcja. Dziwne. Każdy z nas czasami dokonuje aborcji. Przez nas umiera ktoś, kto był niewinny i nie zasłużył na taki los. Umiera w nim jego wiara, radość i wierność swoim ideałom.

Samochód zatrzymuje się a ja uśmiecham się do kierowcy jednym z uśmiechów przeznaczonych dla kogoś wyjątkowego. Kierowca jest przystojny. Długie, ciemne włosy opadają mu na ramiona. Ma na sobie czarną koszulkę i podarte dżinsy. Podoba mi się. Siadam obok niego. On włącza muzykę. Cicha melodia płynie z głośników.

- Adam jestem – mówi podając mi dłoń.

- Majka – przedstawiam się.

- Daleko jedziesz?

- Chyba tak. Planuję na Mazury, ale nie wiem jak wyjdzie. Tylko nie pytaj czy się nie boję. Już od samego wyjazdu chyba z dwadzieścia razy odpowiadałam na to pytanie.

Adam śmieje się i zmienia bieg. Zawsze podziwiam kierowców. Sama nie zrobiłam prawka, bo nie mam do tego głowy. Zabiłabym jeszcze kogoś i co wtedy? Adam prowadzi z wyczuciem. Opowiada coś śmiesznego, ja się śmieję i jest dobrze. Smutne oczy chłopaka robią się wesołe. Daję mu chwilę zrozumienia.

- No to do zobaczenia – mówi, gdy wysiadam już z samochodu a ja czuję, że to będzie już wkrótce.

- Do zobaczenia – powtarzam jak echo.

Adam odjeżdża w zupełnie innym kierunku. Zastanawiam się czy jego kierunek będzie kiedyś moim. Myśli rozwiewa wiatr wspomnień. Odpływam w swój świat. Myślę o babci. Nie pamiętam jej tak dobrze, ale wspomnienia jawią się w obrazach. Obrazy mają różne kształty. Są kolorowe jak kredki. Babcia uśmiecha się, chwali mój rysunek, bierze mnie do pani Małgosi. Babcia jest miła. Z mamą bywa gorzej. Może, dlatego, że ja jestem inna. Kiedyś byłam kochanym brzdącem a teraz jestem Majką, która dorosła. O ile wiek dwudziestu lat można nazwać dorosłym.

Wystawiam kciuk. Słońce zaczyna niemiłosiernie parzyć. Nie lubię południa. Jest tak gorąco. Pot leje się ze mnie strumieniami. Nie mam nawet siły odlecieć do swojego świata. Boli mnie brzuch. Zastanawiam się, co wczoraj zjadłam. Nie to chyba dziś. Nie mam pojęcia. Jestem przygotowana na taką sytuację. Połykam tabletki. Po kilkunastu minutach robi się dobrze. A potem jest już tak dobrze, że zatrzymuje mi się chłopak o ciemnej skórze. Ma wesoły głos i śmieje się cały czas. Polubiłam go. Jest sympatyczny. Przedstawiamy się sobie.

- Jak myślisz jak jutro będzie? – zadaję mu pytanie.

- Jutro będzie tak jak dziś – mówi. – Trochę słońca a wieczorem deszcz. Słońce musi się wypłakać za to, że będzie musiało zejść z nieba. Każdy ma swoje pięć minut.

- Słońce też.

- Tak.

- A jeśli nie wykorzysta się swoich pięciu minut? Co wtedy?

- Wtedy jest źle. Lepiej to wykorzystać, bo potem możemy mieć zmarnowane życie. Trzeba mieć świadomość, że dobrze przeżyło się to, co chciało się przeżyć.

- A jeśli nie chce się przeżyć?

- To trzeba zechcieć. Nie ma innego wyjścia.

Zastanawiam się i porównuję to do swojej sytuacji. Mateusz zatrzymuje się na przystanku. Dziękuję mu i idę dalej. Jem posiłek w barze. Kobieta stojąca przy kasie jest szczupła i ma długie paznokcie. Zastanawiam się, jakim cudem udaje jej się wybijać tymi pazurami cyferki na kasie.

Po południu jest ciężko. Samochody mijają mnie. Nikt się nie zatrzymuje. Czuję się samotna i opuszczona. Zastanawiam się co zrobiłam źle, że ludzie omijają mnie z daleka. Dopiero po dwóch godzinach ktoś staje. Samochodem jedzie małomówny mężczyzna. Prosi żebym mu opowiedziała o swojej wyprawie. Opowiadam. Mężczyzna o nic nie pyta tylko słucha. Od czasu do czasu uśmiecha się. Wychodząc z samochodu dziękuję mu.

- To ja dziękuję – mówi. – Miło jest czasem usłyszeć ludzki głos.

Uśmiechamy się do siebie. Jestem mu naprawdę wdzięczna, bo podwiózł mnie spory kawałek. On jest wdzięczny mi. Nie wiem, za co ale jest wdzięczny.

Zaczyna się ściemniać. Znajduję sobie miejsce odległe od domów i ulic. Jest mi dobrze. Noc zakrywa mój namiot i mnie. Gwiazd nie ma. Chmury. Zbiera się na burzę. Boję się trochę tej burzy. Jestem sama, namiot niby jest mocny. Nie wiem. Nie było czasu się o tym przekonać.

Pierwsza w nocy. Budzą mnie błyskawice. Namiot z trudem trzyma się całości. Tańczy. Czuję krople deszczu na twarzy. Wyskakuję ze śpiwora i zwijam go. Chowam wszystko do plecaka i ubieram się ciepło. Zakładam płaszcz przeciwdeszczowy.

Namiot przecieka. Wybiegam z niego. Deszcz doprowadza mnie niemal do szaleństwa. Chce mi się płakać. Nie wiem czy płaczę czy nie. Może to tylko deszcz a może łzy? Namiot unosi się. Podarty i zniszczony tańczy po trawie. Kładę się pod krzakami. Siadam na ziemi i zwijam się w kłębek. Nie wiem, co będzie dalej. Zapowiadają się noce pod gwiazdami albo w stajniach na sianie. W sumie ta myśl mi się podoba.

Przez chwilę zastanawiam się czy nie iść spróbować złapać stopa. Zakładam kaptur płaszcza i idę w stronę drogi. Jest zimno. Boję się trochę, że przemoknie mi plecak. W sklepie mówili, że nieprzemakalny. Wystawiam kciuk widząc samochód. Przejeżdża obojętnie. Drugi jedzie dopiero po godzinie, ale też mnie mija. Teraz czuję łzy na policzku. Boję się, jest mi zimno. Wkoło ciemności. Siadam na drodze. Skulona płaczę. Siedzę tak do rana.

Przestało padać. Jestem zmęczona i senna. Wystawiam kciuk widząc samochód. Biały maluch zatrzymuje się. W środku siedzi staruszka. Patrzy na mnie jak matka.

- Boże, dziecko jak ty wyglądasz – wzdycha.

Wolę nie wiedzieć jak wyglądam. Domyślam się, że nie za ciekawie. Kobita zaprasza mnie na gorącą herbatę a ja zgadzam się. Daje mi najpierw owsiankę a potem herbatę. Mówi mi, że jeśli chcę skorzystać z prysznica to prosto i na lewo. Korzystam. Jestem cała w błocie. Włosy rozczochrane. Myję się. Kobieta daje mi suszarkę. Po raz kolejny myślę o niej jak o mamie. Wysuszam włosy a potem pomagam jej przy sprzątaniu. Wychodzę z jej domu o drugiej. Nie chciała mnie wypuścić bez obiadu. Kobieta nic o mnie nie wie. Wychodząc uśmiecham się i macham jej na pożegnanie.

- Wyślę pani widokówkę z Mazur – krzyczę.

- Tak dawno nikt mi nie wysyłał kartek – słyszę jej głos.

Nie jestem pewna, ale kobieta chyba płacze. To okrutne. Najpierw płaczę ja a potem ona. Idę dwa kilometry na nogach. Dopiero, kiedy zmęczenie zaczyna mi dokuczać staję i wystawiam kciuk. Ulica jest ruchliwa. Tracę nadzieję, że ktoś się zatrzyma. Idę kolejne dwa kilometry i kolejne i tak aż do nocy. Potem kładę się gdzieś na trawie. Patrzę w gwiazdy. One łagodzą mój smutek.

- Jak ładnie – mówię do swojego cienia, którego teraz też nie ma.

- Jak ładnie – słyszę swój, ale jakby nie mój głos.

Budzi mnie śpiew ptaków. Czuję ukłucie na lewej ręce. Boli. Patrzę na nią. Użądliła mnie pszczoła. Dobrze, że nie jestem uczulona. Ból ręki psuje dobry nastrój. Od rana jestem zła. Denerwują mnie samochody, które mijają mnie. Nienawidzę ich. Moja dusza krzyczy. Oczy rzucają nienawistne spojrzenie. Nagle jakiś samochód zatrzymuje się przede mną. Siedzi tam staruszek. Ma siwą brodę i okularki na czubku nosa. Jest trochę śmieszny. Nie pasuje do nowoczesnego modelu forda.

- Dzień dobry – uśmiecham się przyjaźnie.

- Dobry dobry – mruczy staruszek.

Jadę z nim pół godziny. To są najgorsze pół godziny w moim życiu. Staruszek daje mi wykład jak niebezpieczna jest jazda na stopa szczególnie dla dziewczyny. Wysłuchuję tego z pozorną uwagą, bo wiem, że staruszek jedzie jeszcze 40 kilometrów w tą stronę, co ja. Ale po chwili już nie wytrzymuję.

- Po co pan mnie brał na stopa skoro to takie niebezpieczne? – pytam. – Po co się pan zatrzymywał skoro pan na mnie krzyczy?

Staruszek zatrzymuje się i każe mi wyjść. Obraziłam go. Wychodzę posłusznie. Nie przejmuję się tym. Po chwili siedzę obok dziewczyny, która żartuje ze mną jak ze starą przyjaciółką. Jadę z nią kolejne pół godziny. Wychodząc z samochodu nie wiem jak ma na imię, ale czuję, że jest dla mnie kimś wyjątkowym. Poznałam bardzo dobrą koleżankę i jeśli byłaby dłużej to zaprzyjaźniłybyśmy się.

Idę dalej. Jestem już w lepszym humorze. Jednak humor mi się psuje, kiedy czuję pierwsze krople deszczu a potem samochód podjeżdża blisko i ochlapuje mnie. Wiem, że to było specjalnie zrobione. Widzę twarze chłopaków. Złość miesza się z rozpaczą. Nie wiem, co mam robić. Deszcz pada, coraz mocniej i mocniej. Zaczynam śpiewać.

Deszcz był, ale łez i światła nie było. Myślę, że światło nie nadejdzie. Nie jest mi dobrze. Czuję się poniżona. Znowu wyglądam jak siedem nieszczęść a przecież ten dzień miał być piękny i wyjątkowy. Wyjątkowy może i był, ale na pewno nie piękny. Zdenerwowana wsiadam do różnych samochodów i nawet nie patrzę, kto mi się zatrzymuje. Zakładam maskę wesołej dziewczyny, która chce przeżyć przygodę. W samochodach jestem wesoła i troszkę zwariowana, na ulicy jestem załamana i wściekła. Dziwne, że łatwiej mi być sobą, gdy jestem sama. A przecież miało być inaczej.

Tak mija kolejny dzień. Czwarty dzień mojego podróżowania po ziemi. Czwarty dzień życia. Niewiele pamiętam z tego dnia. Zabili mnie…

Ciepłe promienie osuszają wszystko. Trawę, drzewa, krzaki. Wszystko. Wstaję radosna jak skowronek. Uśmiecham się do kobiety z dzieckiem. Śpiewam różne piosenki. Jest mi dobrze jak nigdy. Drapię się po głowie i staję na chwilę. Dobrze, że przed wyjazdem ścięłam włosy.

Zastanawiam się jak jest w Niebie. Czy są tam kwiaty, czy są drzewa? A może same obłoczki i uśmiechnięte aniołki. Niebo dla każdego jest czymś innym. Dla mnie byłby to las z ptakami i drzewami. Las pełen tajemniczych i pięknych kwiatów. Pełen wspaniałych drzew. Wysokich. A nad nami tańczyłyby obłoki. Nie wiem czy w tym lesie byłby jakiś człowiek, ale na pewno byłby tam Bóg. To wystarczy. W tym lesie byłaby Miłość. Taka prawdziwa Miłość. Nie nasza ziemska, która chce być miłością, ale nie potrafi. Czy człowiek potrafi kochać prawdziwą miłością? Chyba nie. Jemu wydaje się, że to jest miłość, ale tak naprawdę zaspokaja własne potrzeby. Chce być kochanym i chce kochać. To jest jego potrzeba. A jak wygląda to u Boga? On po prostu kocha.

Kolejne spotkania nie są już tak przypadkowe jak wczoraj. Najpierw jadę z miłą osiemnastolatką. Jest sympatyczna. Ma złote loczki i wygląda troszkę jak dziecko. W ogóle to ma w sobie coś z dziecka. Opowiada mi o jakimś Krystianie, z którym chodzi dwa lata. Chłopak jest w wojsku a ona tęskni. Przypomina mi to Romea i Julię. Wymieniamy numery telefonów. Obiecujemy sobie, że kiedyś razem pojedziemy na stopa. Dziewczyna odjeżdża a ja myślę sobie, że zbyt często ludzie mówią „kiedyś.”

Potem jadę z bliźniaczkami. Słucham ich kłótni. Nie wiem za bardzo, o co im chodzi. Po kilkunastu minutach zostawiają mnie na ulicy. Po chwili zatrzymuje mi się uśmiechnięty pan. Ma zabawne dołeczki, kiedy się uśmiecha. Polubiłam go. Rozmawiamy o sprawach przyziemnych. Pan nie przepada za filozofią. Szkoda. Wysiadam po godzinie.

Samochody zabierają mnie, potem zostawiają. Trudno jest opisać tutaj wszystkich. Wiem, że w życiu nie ma przypadków. Każdy z napotkanych ludzi staje się dla mnie kimś wyjątkowym. Z kim dzisiaj jeszcze jadę? Z wesołą mamusią, która podwozi dzieci do przedszkola. Patrzę na słodkie bobaski i myślę, że kiedyś będą okrutnymi i bezwzględnymi potworami. Jadę też z wulgarnym dziadkiem, który twierdzi, że jest uprzejmy. Każdy z nas ma swoją wadę, której nie widzi. Najtrudniej jest walczyć z egoizmem. Ciągle tylko: ja to, ja tamto. Chcę być wolna od mojego JA. Nie potrafię.

Noc jest ciepła. Odkrywam się. Nie mogę zasnąć. Nagle zaczynam myśleć o Adamie. Co by było gdybym go spotkała? Niemożliwe. Nie mam jego numeru telefonu a świat mimo, że jest mały to jednak jest za duży. Nie spotkamy się. Nigdy. Zaczyna mi się robić smutno. I to bardzo smutno…

Szósty dzień. Nie jestem pewna, co się dzieje. Świat ma wiele barw. Samotność dokucza mi bardzo. Idę jak na skazanie. Nie potrafię powiedzieć, kto mi się zatrzymał a kto nie. Liczy się to, że mijam Leżajsk. Popadam w skrajność. Kiedy człowiek jest w skrajności nie widzi innych ludzi. Widzi swoje myśli. Nie potrafi nazwać tego, co jest naprawdę. Nazywa swoje uczucia, które istnieją, ale są tylko w nim. Noc spędzam na łące. Kąpię się w pobliskiej rzece. Jest ciepło.

Siódmy dzień. Niedziela. Poranny wiatr budzi mnie ze snu. Pakuję rzeczy do plecaka i idę do kościoła. Ludzie wychodzą a ja jeszcze zostaję przez chwilę. Patrzę w dal. Myśli mieszają się w głowie. Trudno jest nazwać je po imieniu. Dziękuję, proszę, przepraszam. Moja modlitwa nie jest taka jak powinna być. Powinno być chyba tak: dziękuję, przepraszam, proszę. Albo: przepraszam, dziękuję, proszę. Wychodzę ostatnia. Idę na ruchliwą ulicę i wystawiam kciuk. Czuję, że dziś będzie ciężko. W niedzielę ludzie jeżdżą do rodziny albo gdzieś z rodziną. Udaje mi się. Jadę z kierowcą tira aż do Krzemienia. Kierowca jest miły. Lubi słuchać. Opowiada historie o dalekich krajach. Ja opowiadam o Polsce. Uśmiecha się, kiedy słyszy słowo Polska.

- Wiesz – odzywa się nagle – kocham ten kraj. Za każdym razem, kiedy przekraczam jego granicę czuję się jakbym tracił kogoś bliskiego. To dziwne. Nie mam tutaj rodziny ani nikogo a kocham ten kraj.

- To nie jest dziwne – mówię. – Pan jest patriotą.

Kierowca uśmiecha się.

- Jestem patriotą – powtarza jak echo.

Wieczory są złe. Wtedy przychodzą do mnie demony. Ten wieczór też jest wieczorem demonów. Stoi przy mnie chłopak. Nie podoba mi się jak na mnie patrzy. Jestem sama i w pobliżu nie ma lasu. Nie mam gdzie uciekać. Same łąki i suche trawy. Chłopak atakuje mnie. Powala na ziemię i bije gdzie tylko może. Wykręca mi rękę. Nie jestem w stanie nic zrobić. Okłada mnie pięściami…

Budzę się. Wszędzie jest ciemno. Boli mnie całe ciało. Wszystkie rzeczy z plecaka są wysypane. Czołgam się i patrzę na resztki swoich skarbów. Nie ma portfela. Szczęście, że pieniądze trzymam w zupełnie innym miejscu. Nie znalazł też telefonu. Straciłam tylko dokumenty. Próbuję dostać się do szpitala. Idę piechotą, bo wiem, że i tak nikt mi się nie zatrzyma.

- Proszę PESEL – mówi do mnie gruba pielęgniarka.

- Okradli mnie – jęczę, bo wszystko mnie boli. – Ktoś mnie pobił i zabrał mi dokumenty. Proszę mi pomóc.

- A ma pani PESEL?

- Nie mam, bo mnie okradli.

- Bez tego ani rusz! Muszę mieć PESEL.

- Ale ja nie mam dokumentów.

- To ja nie pomogę.

- No to ja podam jutro. Zadzwonię do domu i podam jutro.

- Obiecanki cacanki a głupiemu radość. Nie ma mowy. PESEL musi być dziś. Wiesz ile już osób tak obiecywało? Potem nie podali i ja musiałam za to odpowiadać.

- Ale mnie wszystko boli. Niech pani zawoła przynajmniej lekarza.

- Będzie PESEL będzie lekarz.

Wychodzę ze szpitala. Taka rozmowa nie ma sensu. Stwierdzam, że lepiej zrobię, jeśli się prześpię. Może wtedy ból minie…

 

 

Tydzień drugi

 

Zaczyna się drugi tydzień mojej wyprawy. Jest poniedziałek. Od tego zależy reszta tygodnia. Jak mam dobry poniedziałek to reszta też jest dobra. Przede mną Wyżyna Lubelska. Lasy. Dużo drzew. Podoba mi się tutaj. Jadę z miłą dziewczyną. Studiuje dziennikarstwo i sama jeździła na stopa.

- Przyjemnie jest poznać kogoś nowego – zaczyna swój monolog.

Po godzinie mam jej dosyć. Wypuszcza mnie na jakiejś krzyżówce. Łamie przepis i jedzie pod prąd. Myślę, że jest zwariowana. Nadaje się na dziennikarkę. Uśmiecham się i idę dalej. Nagle słyszę za sobą syrenę. Mija mnie policja. Jadą po dziennikarkę. Czuję satysfakcję. Dziką satysfakcję. Dziwne, jaką radość sprawia mi cudze nieszczęście. Reszta jest mi obojętna. Wsiadam wysiadam, wsiadam wysiadam i tak cały dzień. To kończy się o dwudziestej drugiej.

Kładę się gdzieś na trawie. I patrzę w niebo. Nie widać gwiazd. Zaczynam się niepokoić. Wszędzie jest cicho. Nagle zrywa się wiatr. Wieje mocno. Wyskakuję ze śpiwora i chowam go do plecaka. Zakładam pelerynę jakby ona mogła mnie uratować przed tym, co będzie. Staję na środku polany i mam złe przeczucia. Nagle niebo przeszywa błyskawica. Jest tak ogromna, że przez chwilę myślę: jaka ona piękna. Dopiero później przychodzi strach.

Zimny deszcz budzi mnie z odrętwienia. Pada co raz mocniej. Nie wiem, co robić. Widzę w oddali drzewo. Zaczynam swój bieg. Drzewo jest, co raz bliżej jednak wciąż za daleko. Świat zamienia się w potok. Woda jest wszędzie. Zahaczam o coś peleryną. Rozdziera się na dwie części. Zostaję bez ochrony. Mimo, że ta ochrona była pozorna czułam się pewniej. A teraz? Nic. Przecież nawet pozorna ochrona jest lepsza od żadnej.

Deszcz tak pada, że z trudem dostaję się do celu. Mocno przytulam się do drzewa. Łamię dwie zasady. Nie biegać w burzę i nie stać pod drzewem. Przypominam sobie jeszcze trzecią zasadę: nie przytulać się do niczego. Czysta fizyka. Ile zasad człowiek łamie, kiedy czuje niebezpieczeństwo i nie ma się, do czego przytulić, ile zasad łamie, kiedy przytula się nie do tej rzeczy, do której powinien? Drzewo daje mi ciepło. Przytulam się do jedynej istoty, która jest blisko mnie. Słyszę jakiś głos. Odchodzę od drzewa. Metr, dwa, trzy. Nagle potężna siła zwala mnie z nóg. Huk ogłusza mnie. Po chwili odwracam się. Moje drzewo płonie. Moje drzewo zamieniło się w słup ognia. Dlaczego od niego odeszłam? Przecież beze mnie jest takie słabe. Patrzę i…

Budzę się w samochodzie. Słyszę jak deszcz uderza o dach wozu. Nie wiem, co się stało. Moja głowa leży na czyichś kolanach. Czuję ciepłe dłonie na czole. Uśmiecham się. Przede mną jest twarz Adama.

- Jestem w Niebie? – pytam głupio.

Adam śmieje się a mi robi się wstyd. Ja też bym się śmiała.

- Nie – odpowiada chłopak. – W samochodzie mojej cioci.

- Odzyskała przytomność? – głos cioci dobiega z przodu.

- Tak. Już jest dobrze.

- Dziecko, jakie miałaś szczęście… Nigdy nie rób czegoś takiego.

Nie wiem czego mam nie robić. Próbuję sobie przypomnieć wszystko, co się stało. Powoli pojawiają się obrazy. Ja z dużym plecakiem, blondyna, która mi zazdrości, zniszczony namiot… Wszystko to pamiętam. Ale co było wcześniej?! Czy ja mam rodzinę, przyjaciół? Kim jestem? Skąd pochodzę? Siadam na fotelu i myślę. Adam patrzy na mnie zaniepokojony.

- Co się stało? – pyta.

- Ja nie wiem, co było przed wyjazdem – mówię i po raz pierwszy patrzę mu w oczy.

Chłopak przegryza dolną wargę. Ja myślę cały czas. Intensywnie.

- Co z drzewem? – przypominam sobie nagle sytuację, która niedawno miała miejsce.

- Spaliło się – mówi Adam.

Milczę. Czuję ucisk w kaletce piersiowej i dziwną gulę w gardle.

- Moje drzewo się spaliło – mówię.

Cisza w duszy przeraża mnie.

- Moje drzewo się spaliło – powtarzam po raz drugi.

Nie wierzę we własne słowa.

- Moje drzewo się spaliło – tym razem mój głos jest wyraźny.

Wreszcie dociera do mnie ta straszna prawda. Teraz ja przegryzam dolną wargę i obiecuję sobie, że nie przywiążę się nigdy do nikogo i już nie będę płakać. Nigdy.

W mieszkaniu cioci Adama jest ciepło i przytulnie. Ciocia szykuje mi kolację. Z trudem przełykam kanapkę z serem i z szynką. Chyba z serem i szynką. Nie jestem pewna, bo nie czuję smaku. Potem idę się umyć i kładę się do łóżka. Próbuję sobie przypomnieć inne rzeczy. A najważniejsza z nich to cel mojej wyprawy. Boże, ja zapomniałam, po co tutaj jestem!

Ranek nie pasuje do mojego nastroju. Słońce razi mnie po oczach. Uśmiechnięty Adam przynosi mi śniadanie. Jem posłusznie. Owsianka. Zazwyczaj lubiłam ją, ale teraz kojarzy mi się z więziennym jedzeniem. Adam przygląda mi się.

- Co się dzieje? – pyta.

- Ja nie znam celu mojej wędrówki – odpowiadam, bo czuję, że on mi pomoże.

Chłopak myśli przez chwilę.

- A musisz znać? – mówi.

- Tak – oczy mam pełne łez, ale nie płaczę. – Pomóż mi!

Adam siedzi i milczy. Długo milczy. Za długo.

- Jedziesz na Mazury – mówi po chwili. – Tak mi mówiłaś na pierwszym spotkaniu.

Moje myśli są zbyt rozbiegane, aby teraz sobie przypomnieć. W głowie mam obrazy. Tyle obrazów i pustka. Ale teraz wiem, że przypomnę sobie. Potrzebuję na to czasu. Nie wiem ile, ale przypomnę sobie. Adam dał mi nadzieję.

- Czyli mam jechać na Mazury – stwierdzam.

- Ale cztery dni spędzisz w Lublinie – mówi Adam. – U mnie i u cioci.

- To my jesteśmy w Lublinie?!

- Tak.

- To cudownie. Nie wiem, ale czuję, że chciałam zobaczyć to miasto.

- Marzeń się nie zapomina.

Uśmiecham się. Cztery dni? Przecież do dużo czasu. Co z moim jeziorem? To zburzy cały mój plan podróży.

- W cztery dni nie poznam cię – mówię.

- To niech te cztery dni będą rokiem – szepcze Adam.

- Niech będą.

ROK

 

Wiosna

 

- Dziś wyglądasz jak wiosna – mówi Adam. – Twoje oczy błyszczą słońcem. Budzisz do życia świat. Topisz śnieg i pozwalasz wyjść kwiatom. Masz swój ogród spowity z marzeń i snów. Jesteś jego panią. Królową.

Stoimy na placu Zamkowym. Patrzymy na wzgórze, na którym znajduje się baszta.

- Ta baszta jest najstarszym zabytkiem – mówi Adam. – Pochodzi z XIII wieku. Kiedyś służyła do obrony. Była też więzieniem dla szlachty. Wiesz pewne miejsca były kiedyś przekleństwem dla ludzi a dziś przychodzi się tutaj i podziwia te przekleństwa.

Adam nie mieszka w Lublinie, ale dużo o nim wie. Pokazuje mi obraz Jana Matejki Unia lubelska. Pierwsza rzecz, jaka rzuca mi się w oczy to krzyż. Myślę, że te ważne sprawy obracają się dookoła krzyża. Zamek w Lublinie staje się częścią mnie.

- Ten zamek – opowiada Adam – był więzieniem do roku 1954.

- Chciałabym żeby zamknęli mnie w takim więzieniu – mówię i patrzę do góry na wieżę.

- Chciałbym być tam razem z tobą – uśmiecha się Adam i bierze mnie za rękę.

Biegamy po całym zamku. Może nie po całym. W końcu siadamy pod wieżą i patrzymy w dal. Adam milczy. Ja też. Adam opowiada mi o kościele świętego Michała. Podobno powstał przez sen księcia Leszka Czarnego. Tego kościoła już nie ma. Dziwne. Czyżby był snem? Adam mówi, że kościół nie był snem. Istniał. To ważne. Postanawiam istnieć. Mówię o tym Adamowi. On odwraca głowę i patrzy mi w oczy.

- Ty masz żyć a nie istnieć – prawie krzyczy. – Żyć! Słyszysz?!

- Słyszę – odpowiadam. – Ale dlaczego?

- Bo wyglądasz jak wiosna. A jak wyglądasz jak wiosna to jesteś jej częścią. Bez ciebie umrze kwiat.

- A gdzie jest ten kwiat? Ja go nie widzę.

- Ty nie chcesz go widzieć. Ale kiedyś będziesz musiała go zobaczyć i wtedy nic już nie będzie takie jak zawsze.

- A jakie będzie?

- Lepsze.

Dotykam ręką okrągłej wieży. XIII wiek. Wyobrażam sobie, że ktoś z XIII wieku też jej dotykał. Może to była księżna albo biedna dziewczyna z rudym warkoczem. A może jakiś rycerz na białym koniu? Głaszczę wieżę i czuję, że staje się mi bliska. Tak bardzo bliska. Zostawiam jej część swojej duszy. Teraz zbudowana jest nie tylko z kamienia i cegły, ale też z cząstki mnie.

Idziemy w stronę kościoła Dominikanów.

- Tutaj podpisano unię polsko – litewską – opowiada Adam. – Kościół ufundował Kazimierz Wielki. Przez 600 lat posiadał relikwię Krzyża Świętego. Przez 600 lat. Wiesz nasze lata słyną z braku szacunku dla pewnych miejsc. W 1991 roku wykradziono relikwie. Czasami myślę, że nie ma teraz takich, którzy doceniają to, co pozostawili nam nasi przodkowie.

Wchodzimy do środka. Patrzę z podziwem na kopułę kaplicy Tyszkiewiczów. To ostatnie miejsce, do którego prowadzi mnie Adam. Wracamy do mieszkania pani Barbary, jego cioci. Pani Basia daje nam dobry obiad. Uśmiecha się jak matka, którą chyba mam. Jej oczy są dziwnie znajome. Myślę, że właśnie tak patrzyła na mnie moja mama.

Po obiedzie jedziemy za miasto. Kładę się na trawie obok Adama i patrzę w niebo. Jest ciepło i przyjemnie. Jest ciepło i przyjemnie, bo obok mam przyjaciela.

- Jesteś wyjątkowy – mówię mu.

- Z odstającymi uszami i krzywymi zębami? – pyta Adam.

Przewracam się na bok i patrzę na niego.

- Z odstającymi uszami i krzywymi zębami – odpowiadam.

Teraz wiem, że jak zobaczę kiedyś odstające uszy lub krzywe zęby pomyślę o moim przyjacielu, o Adamie. Być może Adam jest moim jedynym przyjacielem. Nie wiem. Nie pamiętam swoich przyjaciół.

 

Lato

 

- Dziś wyglądasz jak lato – budzi mnie ciepły głos Adama. – Pachniesz morzem. Niesiesz muszle i bursztyny. Twoje włosy błyszczą w słońcu i wydają się być złote.

- Przecież moje włosy są czarne – śmieję się.

- W lecie każda dziewczyna jest jak złoto i ma złote włosy.

Po południu idziemy na Krakowskie Przedmieście. Spaceruję razem z Adamem.

- W okresie panowania Jagiellonów – mówi Adam – Lublin przeżywał największy rozkwit. W 1474 roku zyskał status stolicy województwa. Upadek Lublina zapoczątkowały wojny szwedzkie w XVII wieku.

Adam wie dużo o Lublinie. Opowiada ciekawie. Zadziwia mnie tą wiedzą. Wymienia znane postacie, które były związane z miastem.

Siadamy pod parasolem i zamawiamy soki. Jest gorąco. Podobają mi się latarnie na Krakowskim Przedmieściu. Są takie starodawne. Czuję się jakbym była w innej epoce. Potem idziemy w stronę Starego Miasta. Przechodzimy przez Bramę Krakowską. Przy niej stoi mężczyzna. Jasne włosy opadają mu na ramiona. Ma około pięćdziesięciu lat i ostre rysy twarzy. Gra na skrzypcach. Spuszczony wzrok wbija w ziemię. Pasuje do bramy i Starego Miasta.

Przyglądam się wszystkiemu. Drażnią mnie reklamy. Jest ich stanowczo za dużo. To psuje atmosferę, która tutaj panuje. Wdycham powietrze i mam wrażenie, że skądś znam ten zapach. Przypomina mi zapach starego mieszkania. Myślę, że jeśli mam babcię to ona musiała mieszkać w takim starym, drewnianym domku. Przed oczami mam obraz uśmiechniętej staruszki a potem pojawia się nagrobek. Nie wiem czy to była babcia czy nie, ale jestem pewna, że ona nie żyje.

Wieczorem idziemy za miasto i siadamy na trawie. Oparci o siebie zaczynamy rozmowę.

- Świat jest dziwny – mówię Adamowi.

- Dlaczego? – dziwi się.

- Tyle zła…

- Dobra jest tyle samo.

- Zła jest więcej.

- Nie. To tylko media pokazują to, co złe, bo chcą sensacji. Człowiek z natury goni za sensacją. Potrzebuje wrażeń. I przez to tacy jak ty myślą, że świat ma same wady. A on ma też zalety.

Zastanawiam się przez chwilę i myślę, że człowiek nie potrafi kochać. Miłość to ta, która jest też Bogiem. Nie mówię tego Adamowi, bo wiem, że zaprzeczyłby. Nie chcę żeby zaprzeczał. Chcę, aby było tak jak jest. Chyba tego chcę…

- Każdy z nas – słyszę głos przyjaciela – jest inny i inaczej postrzega pewne sprawy. Te same rzeczy postrzegamy zupełnie inaczej.

- Wiem – mówię mu.

- Nie wiesz. Spójrz, co widzisz przed sobą?

- Zachód słońca.

- A ja widzę czyste niebo. Widzimy ten sam świat, ale całkiem inaczej. Pamiętaj, że dla każdego z nas miłość jest czymś innym. Dla niektórych będzie to poświęcenie i ucieczka od ludzi, aby ich nie skrzywdzić a dla drugiego będzie to życie między ludźmi, aby im pomagać. To od ciebie zależy, jaka będzie twoja miłość.

Dziwne, ale Adam ma rację. Tylko, że ja nadal nie wierzę w miłość ziemską. Nie wiem, dlaczego tak jest. Czuję jak gromadzą się we mnie uczucia. Są one tak sprzeczne ze sobą, że nie potrafię sobie z nimi poradzić. Toczę wewnętrzną walkę. Adam milczy a ja mam ochotę mu powiedzieć, co czuję. Jednak nie mówię nic. Słowa niszczą a ja nie potrafię powiedzieć, co czuję. Jeśli ja nie potrafię tego zrobić to oznacza, że nawet, jeśli spróbuję coś powiedzieć to zniszczę wszystko. Moje myśli są zbyt skomplikowane. Adama chyba też.

- O czym myślisz – pytam się go.

- O tobie – mówi. – Jesteś tak blisko mnie, ale tak daleko, że nie mam żadnego wpływu na twoje wybory.

- Wybory są czymś osobistym.

- Tak. Ale przestają być osobiste, kiedy twój wybór dotyczy drugiej osoby.

- Mój dotyczy ciebie?

- Tak. Jesteś częścią mojego życia. Byłaś nią już wtedy, gdy po raz pierwszy cię zobaczyłem.

- Dlaczego?

- Bo powiedziałaś słowa, które były mi wtedy bardzo potrzebne i dałaś mi uśmiech, który uleczył ból.

Chwila ciszy uderza w nasze słowa. Lato pachnie bólem. Nie jest bólem, ale pachnie nim.

- Jaki jest twój dom? – pyta Adam.

- Nie pamiętam – odpowiadam.

- Jak chciałabyś żeby był?

Zastanawiam się przez chwilę.

- Chciałabym – mówię – żeby był drewniany i malutki. Żeby miał okiennice i niski, drewniany płotek. Żeby pachniał wanilią. Dookoła niego rosłyby róże. Kolorowe. W środku byłaby ta najważniejsza, czerwona. Miałabym rudego kotka i czarnego wilczura, który byłby spokojny. W domku byłyby starodawne meble i kominek. Na kominku stałyby malutkie rzeźby. Wiesz, kocham drewno. Obok domu po prawej stronie rosłaby płacząca wierzba. Mieszkałabym przy lesie. Rano przychodziłyby do mnie sarny i bażanty.

- I tyle? – pyta Adam.

- Tyle.

- Smutny ten twój dom.

- Dlaczego?

- Dużo w nim samotności i brakuje najważniejszej rzeczy.

- Jakiej?

- Miłości.

- Miłość, miłość, miłość.

Mam ochotę mu powiedzieć, co myślę o tym, ale milczę. Nie chcę niszczyć jego wiary w to uczucie. Nie wiem, kto zniszczył moją wiarę. Nie pamiętam tego. Wiem jedno: ktoś musiał ją zniszczyć! Chłodny wiatr sprawia, że robi mi się zimno. Nie wiem czy to wiatr moich uczuć i myśli czy to wiatr świata. Chyba to pierwsze. Adam jest blisko i obroniłby mnie przed wiatrem świata. Przed wiatrem myśli mnie nie obroni. Nie obroni mnie przede mną!

Powoli wracamy do mieszkania. Cioci nie ma. To dziwne, ale zaczęłam jej mówić ciociu i myśleć o niej jak o cioci. Stała się moją rodziną. Adam zaczyna się śmiać.

- Z czego się śmiejesz?- pytam.

- Ze świata – odpowiada mi.

Milczę przez chwilę.

- Ze świata – powtarzam jak echo.

Adam marszczy nos. Jest rozdrażniony.

- Nie bądź echem – mówi.

- Dobrze – uśmiecham się.

Już nie jestem echem…

Jesień

 

- Dziś wyglądasz jak jesień – mówi Adam. – Zbierasz grzyby i jesz jabłko. Zamiatasz wiatrem liście i śmiejesz się skacząc po kałużach. Czasami jesteś wesoła a czasami zamyślona jak deszczowy dzień. Idziesz patrząc na ludzi. Zastanawiasz się, co będzie jak przyjdzie zima.

Spacerujemy alejkami parku. Siadamy na ławce. Adam milczy. Ja też nic nie mówię. Wiatr rozwiewa mu włosy. Myślę, że Adam jest mądry. Wie o mnie więcej niż ja sama.

- Jesień to smutna pora – zaczyna Adam. – Jest taka zamyślona.

Adam ma rację. Jestem dziś smutna i zamyślona.

- Dlaczego? - pyta się.

- Bo myślę o tym, że wkrótce odjadę – odpowiadam.

Nastaje chwila milczenia. Każde z nas jest zajęte swoimi myślami. Nie widzimy przez to siebie nawzajem. Takie chwile są chwilami egoizmu. Człowiek cierpiący nie widzi niczego oprócz swojego bólu. Nie potrafi wyrwać się wtedy z własnego JA. To jest niemożliwe.

- Skąd wiesz tyle o Lublinie? – zadaję pytanie, które miałam ochotę zadać już na wiosnę.

- Lublin to miasto mojej mamy – odpowiada Adam. – Moja mama urodziła się tutaj i wychowała. Potem poznała ojca i zamieszkali na wsi. Była z nim bardzo szczęśliwa. Jednak tato umarł, gdy miałem sześć lat. Do dziś pamiętam jak razem graliśmy w piłkę. To było zawsze w niedzielę. Wtedy tato był w domu. Przez cały tydzień ciężko pracował. Zaczynał rano a kończył w nocy. Pewnego wieczoru nie wrócił na noc. Mama przeczuwała coś. O północy zadzwonił telefon. To był kolega taty. Okazało się, że tato zmarł na zawał.

Adam milczy. Zastanawiam się przez chwilę jak radzi sobie jego mama. Jak przeżywała śmierć męża. Myślę, że uczucia są ryzykiem. Czujemy coś do kogoś a potem cierpimy. Czy warto coś czuć? Te chwile spędzone z Adamem… Czy warto było zostać w Lublinie? Warto było. Te chwile będę pamiętać do końca życia.

- Moja mama – mówi Adam – była bardzo silna. Po śmierci ojca często jeździliśmy do Lublina do cioci. Opowiadała mi wtedy wszystko o tym mieście. Czułem się kimś wyjątkowym. Mama miała wtedy czas tylko dla mnie. Potem pojechałem na studia do Rzeszowa. Pamiętasz jak wziąłem cię wtedy na stopa?

Pamiętam. Miał wtedy smutne oczy.

- Jechałem na pogrzeb mojej mamy – szepcze a ja czuję, że on płacze. – Nawet nie było mnie w chwili, kiedy umierała. Nie mogłem się z nią pożegnać. Nie mogłem dać jej siebie. Byłem za daleko.

- Nie płacz Adasiu – uspokajam go.

On patrzy na mnie dziwnie. Z lekkim uśmiechem.

- Mówisz jak moja mama – tłumaczy mi. – Zawsze tak mówiła, gdy było mi źle. Nawet wtedy, gdy nie płakałem. Ona wiedziała, że jak mi było źle płakała dusza a nie oczy. Ty też o tym wiesz, bo mówisz jak moja mama.

Jestem jego mamą.

Wracamy z parku wieczorem. Zostaję w pokoju sama. Poprosiłam Adasia o chwilę samotności. Chcę zobaczyć, co mam w plecaku. Może wtedy przypomnę sobie, co jest moim celem?

Najpierw wyjmuję poniszczony śpiwór. Potem gruby sweter, dżinsy, koszulki i inne ubrania. W bocznej kieszeni jest kosmetyczka. Na dnie plecaka znajduję czarną, bawełnianą sukienkę na szeleczki. Jest długa, poszerzana u dołu. Zakładam ją i przeglądam się w lustrze. Na szyi mam krzyżyk na rzemyku. Sukienka i krzyżyk pasują do siebie. Tworzą jedność.

Patrzę na siebie i przypominam sobie pewne rzeczy. Przerażają mnie moje myśli. Nie panuję nad nimi. Znam już swój cel, znam powód, dla którego jadę nad jezioro. Czy mi to coś dało? Nie! Przepełniło moją duszę smutkiem, którego nie pokona żadna radość. Zdzieram z siebie sukienkę i zakładam podkoszulek. Dzisiejsza noc jest nocą płaczu. Nie wiem, kiedy zasypiam. Wiem, że poduszka jest mokra, gdy przebudzam się w nocy… A miałam już nigdy nie płakać… Ale co zrobić kiedy nie ma miłości na ziemi?

Zima

 

- Dziś wyglądasz jak zima – mówi poważnie Adam. – Jesteś otoczona lodem i nie pozwalasz zbliżyć się do siebie. Boisz się świata. Nie chcesz, aby ktoś sprawił, żeby twoje serce było ciepłe. Chowasz swoją delikatność głęboko w sobie. Z pozoru wydajesz się oschła, ale można zauważyć, że to maska. Swoją wrażliwość ujawniasz poprzez kwiaty, które malujesz na szybach. Są one tak piękne jak ty sama. Są one prawdziwym twoim JA. Tym, którego boisz się okazać.

Zima mimo, że pada deszcz i nie możemy nigdzie wyjść jest miłą porą roku. Lubię zimę. Taką prawdziwą. Taką z bałwankiem, sankami, śnieżkami. Taką, w której mróz maluje kwiaty na szybach, śnieg skrzypi pod butami i nie zapada się, gdy staję na nim, drzewa są przyozdobione białą kołderką. Lubię zimę taką, która wygląda jak zima z baśni. Z baśni o Królowej Śniegu.

Adam wychodzi na chwilę. Patrzę w stronę okna i nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Pada śnieg! Wstaję i otwieram okno. Patrzę do góry i widzę Adama. Sypie styropian!

- Zima to czas mikołajek, Bożego Narodzenia, Wigilii – mówi Adam.

Jest południe i siedzimy na kanapie.

- Teraz jest czas mikołajek – Adam podaje mi paczuszkę.

Ja też mam coś dla niego. On podarował mi swoje zdjęcie i mały tomik wierszy Szymborskiej. Ja dałam mu swoje zdjęcie i kadzidełka. Swoje ulubione zapachy.

- Jak ci będzie smutno popatrz na to zdjęcie – mówi Adam a ja już teraz wiem, że będę patrzeć na to zdjęcie każdego dnia.

- Gdy ci będzie smutno powąchaj te kadzidełka – odpowiadam.

- Będę je wąchał zawsze, kiedy zatęsknię za tobą.

Zbliża się wieczór. Czekamy na pierwszą gwiazdkę. Dzisiejsza kolacja będzie inna. Zrobiliśmy tort czekoladowy. Zamówiliśmy też pizze. Adam pije sok a ja wolę herbatę. Śmiejemy się razem. Nie ma miejsca na samotność. Tort jest pyszny. Trochę za słodki, bo daliśmy trzy szklanki cukru a miała być tylko jedna. Najpierw ja dałam jedną a potem Adam jedną. Na koniec ja zapomniałam, że dałam cukier i wsypałam jeszcze jedną. Pizza jest wyśmienita. Z tuńczykiem. Jemy jak małe dzieci. Jesteśmy brudni i wyglądamy jak siedem nieszczęść. Śmieję się z Adama, który ma na nosie ketchup.

- Teraz idziemy oglądać film – mówimy równocześnie i zaczynamy się śmiać.

Adam włączył film Życie jest piękne. Podziwiam bohatera, który śmieje się z tragicznych rzeczy. Jego optymizm, jego grę. Życie to gra. Jesteś tym, kim chcesz być.

Na koniec chce mi się płakać. Film kończy się z jednej strony tragicznie z drugiej szczęśliwie. Milczymy przez godzinę. Adam patrzy się na mnie a ja na niego. O północy pijemy szampana. Teraz dochodzi do Adama, że o pierwszej odejdę. Siadamy obok siebie. Adam obejmuje mnie. Patrzymy sobie w oczy. Nadchodzi pierwsza. Powoli schodzimy z kanapy. Nasze ostatnie chwile. Już ostatnie. Przyszedł koniec. Chyba trochę za szybko. Teraz nie wiem, co zrobić. Jedno jest pewne: odchodzę. Znam swój cel i znikam…

Doprowadzam się jeszcze do porządku. Biorę prysznic i zmywam z duszy wspomnienie Adama. Wiem, że on będzie cierpiał i to przeze mnie. Widziałam jego spojrzenie. Jakby mógł to zatrzymałby mnie. Ale nie może… Już teraz wiem, że nigdy nie zapomnę jego oczu. Nie zapomnę tego jak patrzy na mnie teraz, na tym ostatnim pożegnaniu.

 

Tydzień trzeci

 

Adam odwozi mnie do Drohiczyna. Zatrzymuje się na przystanku. Nie wiem, która jest dokładanie godzina. Przestałam je liczyć.

- Na pewno chcesz odejść dzisiaj? – pyta chociaż zna odpowiedź.

- Tak – odpowiadam mu.

- Nie wiem, co bardziej kocham, ciebie czy tęsknotę za tobą.

Uśmiecham się.

- Jeszcze nie odeszłam – mówię.

- A ja już tęsknię – przyznaje Adam.

Cieszę się, że Adam już tęskni. Przez to wiem, że jest moim prawdziwym przyjacielem. Jestem dla niego kimś wyjątkowym. Rozpoznał mnie w tłumie ludzi i wyciągnął do mnie swoja dłoń. Zobaczył moje błaganie w oczach a ja zobaczyłam smutny uśmiech na jego twarzy. I podaliśmy sobie dłonie. I podarowaliśmy sobie chwilę radości.

- To był najwspanialszy rok w moim życiu – wyznaję.

- Mój też – uśmiecha się Adaś.

- Jesteś najwspanialszym przyjacielem, jakiego mam.

- Jesteś najwspanialszą przyjaciółką, jaką mam.

Patrzymy sobie w oczy i poznajemy się od nowa. Oczy mówią nam wszystko, co chcemy wiedzieć.

- Spotkamy się kiedyś? – słyszę głos Adama.

Jest on inny niż zwykle. Spokojny, cichy, przepełniony nadzieją. Nie mogę zburzyć tej nadziei. Ona jest jego częścią. Jeśli zniszczę ją to zniszczę Adama. Nie chcę go niszczyć. Adam to mój przyjaciel. Przyjaciół się nie niszczy.

- Spotkamy się – kłamię i czuję się podle.

Adam wyczuwa kłamstwo. Mimo to uśmiecha się. Wymieniamy się numerami telefonów.

- Zadzwonię do ciebie – mówi Adaś.

- Będę czekała – szepczę i czuję, że to prawda.

Adam przytula mnie. Ja przytulam Adama. Czekamy do wschodu słońca. Potem siadamy na trawie i patrzymy jak budzi się nowy dzień.

- Gdy jest smutno kocha się zachody słońca – mówi Adam do siebie.

- Mały książę – stwierdzam.

- Tak.

- Kocham zachody słońca.

- Kocham zachody słońca.

- Nie bądź echem.

- Nie jestem echem Jestem tobą…

Adam jest mną… To dobrze, że one jest mną, bo ja nie potrafię być sobą. Za bardzo się boję pokazać własne JA. Dzień obudził się. Odstani raz przytulam Adama a on mnie. Wsiada do samochodu i odjeżdża. Daleko. Bardzo daleko.

Dzisiaj nie zatrzymuję nikogo. Mimo to samochody, które mnie mijają stają na chwilę. W ten sposób jadę dalej. To dziwne. Kiedy ktoś potrzebuje drugiej osoby ta osoba mija go obojętnie a kiedy chcesz zostać sam te osoby przychodzą i nie dają ci spokoju.

Dziś nie zakładam żadnej maski. Jadę przed siebie zamyślona i nie rozmawiam z kierowcami. Nie mam na to siły. Nie przepraszam za milczenie. Dlaczego ludzie przepraszają za to, że nic nie mówią? Przecież za milczenie nie powinno się przepraszać. Przecież ono też coś znaczy.

Wszystko cofa się do tyłu. A może to ja pędzę do przodu? Tyle pytań jest w mojej głowie… Nie potrafię udzielić na nie odpowiedzi. Niektóre pytania są lepsze, kiedy nie zna się odpowiedzi. Chociaż nie zawsze. Czasami jest tak, że pytanie gnębi cię. Nie pozwala zasnąć, nie daje spokoju. Wtedy zaczyna się koszmar, który skończy się dopiero wtedy, gdy rozwiążesz zagadkę.

- Dziękuję, że ze mną pomilczałaś – mówi jakiś kierowca, kiedy wychodzę z jego samochodu.

Patrzę na niego zdziwiona i widzę szczerość.

- Czasami dobrze jest pomilczeć – mówi kierowa a ja zauważam, że ma ładny uśmiech. – Dobrze jest, gdy ma się, z kim milczeć. Źle jest, kiedy wracasz do pustego domu i milczysz sam.

Nadchodzi noc…

Sen pierwszy

 

Jestem częścią wielkiego świata. Leżę na trawie i patrzę w niebo. Z jednej strony jest czerwone słońce z drugiej księżyc i gwiazdy. Jestem między dwoma światami. Nie panuję nad tym, co dzieje się dookoła. Słyszę różne głosy. Jeden z nich należy do mnie. Nie jest mną, ale jest mój. Te głosy stają się nie do zniesienia. Nie panuję nad nimi. Wstaję i biegnę. Nie wiem, dokąd. Chyba tak bez celu… Chociaż cel zawsze jest. Tylko my go nie znamy. Upadam. Moja twarz sięga ziemi. Czuję mokrą trawę na policzkach. Podnoszę głowę i widzę jak niebo płonie…

Własny krzyk budzi mnie ze snu. Rozglądam się dookoła. Niebo płonie wschodem słońca. To był tylko sen… Tylko sen… Już więcej nie wróci. Teraz będzie dobrze. Wychodzę na ulicę i wystawiam kciuk. Kolejny dzień, jakich wiele. Kolejni wyjątkowi szarzy ludzie. Powoli się ściemnia a ja wsiadam do ostatniego samochodu. Potem planuję położyć się gdzieś pod gołym niebem i patrzeć w gwiazdy. Siedzę obok starszego pana, który mało nie rozwala głową szyby. Biedak niedowidzi. Zastanawiam się czy dobrze robię wsiadając do samochodu. Czuję, że nie wyjdzie z tego nic dobrego. Staruszek uśmiecha się.

- Jak minął dzień? – pyta.

Jak minął? Nie wiem. Cały czas myślałam o tym śnie i nie wiem jak minął. Chyba zwyczajnie o ile dni mogą być zwyczajne.

- Nie wiem – odpowiadam.

- Hmmm – zastanawia się staruszek. – Mnie właśnie wywalili na emeryturę.

- Przykre – mówię i żal mi starszego pana.

- Przykre.

Staruszek zmienia bieg.

- Wiesz był jeden taki dzień – mówi. – Dzień, który pozostaje w pamięci do końca życia, którego nie potrafię wymazać z pamięci. On jest częścią mnie. Wiesz, o czym mówię?

- Wiem – odpowiadam.

- Jestem chirurgiem a raczej byłem nim do dziś. Dwa lata temu i czterdzieści trzy dni operowałem dziewczynę. Miała wypadek samochodowy. Ciężka sprawa. Zaczęliśmy ją operować koło 22 a skończyliśmy o wschodzie słońca. Nie wiem, która była to godzina. Operacja całkiem mnie wyczerpała. Dziewczyna miała zmiażdżoną lewą nogę. Mieliśmy ją amputować. Kości były doszczętnie zniszczone. Podjąłem decyzję. Amputacja. Tak brzmiał wyrok. Obok stał młody chirurg, który miał mi pomagać. „Może spróbujemy – powiedział. – Ona jest tancerką. Miała jechać w tym roku na konkurs młodych talentów.” Patrzyłem wtedy na jej nogę a raczej na resztki nogi. Decyzja byłą natychmiastowa. Spróbowaliśmy. Dziewczyna nie pojechała na konkurs w tym roku, ale pojechała na drugi. Zajęła trzecie miejsce na sto sześćdziesiąt osób. Wiesz, co by było gdybym jej amputował tą nogę?! Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić. Gdyby nie ten młody chirurg ona już nie mogłaby robić tego, co kocha. A ten chłopak zaczął u nas pracować jakieś trzy dni przed tą operacją.

- To cud.

- Tak. Cud, o którym…

Staruszek nie dokańcza zdania. Odwracam głowę i widzę jak prosto na nas jedzie samochód. W ostatniej chwili przyciągam nogi do siebie…

Budzę się. Przypominam sobie, co się stało. Spoglądam na kierowcę. Boże! On cały we krwi leży bez ruchu! Głowę ma opartą na kierownicy… A nogi… Dzwonię po karetkę. Jestem uwięziona w samochodzie razem ze staruszkiem.

Po chwili przyjeżdża straż, policja i karetka. Wyciągają mnie i staruszka. Ja jestem cała. Staruszek ma zgniecione nogi, które wyglądają strasznie. Okazało się, że gdyby mnie nie wziął wtedy to umarłby, bo nie miał przy sobie telefonu a wypadek był na odludziu. Staruszek przytomnieje na noszach. Jego twarz jest spokojna. Patrzy na mnie jak ojciec. Nie wiem jak mój ojciec patrzył na mnie, ale myślę, że właśnie tak jak teraz patrzy ten staruszek.

- Uratujcie mu nogi – proszę jakiegoś lekarza.

- Zobaczymy, co da się zrobić – mówi tamten.

- Niech pan przysięgnie, że nie amputujecie mu nóg!

Lekarz patrzy na mnie i waha się.

- Przysięgam – dodaje po chwili, która wydaje mi się być wiecznością.

Lekarze odjeżdżają. Część mojej duszy zostaje przy staruszku i on o tym wie.

- Uratowała mu pani życie – słyszę głos strażaka. – Jest pani bohaterem

Jestem bohaterem.

Nadchodzi noc…

Sen drugi

 

Siedzę w barze i jem frytki. Są pyszne. Lubię frytki. Obok siedzi chyba Adam. Nie wiem. A może nie? Adam ma przecież ciemne włosy a ten chłopak ma jasne. Może raczej obok siedzi chłopak, który uśmiecha się jak Adam. Rozmawiamy o frytkach. On lubi z ketchupem a ja z samą solą.

- Herbata – słyszę głos jakieś kobiety i wstaję.

Niosę teraz dwie herbaty. Idę między stolikami. Droga jest długa i nie mogę dojść do stolika gdzie czeka na mnie chłopak z uśmiechem Adama. Nagle ktoś trąca mnie. Herbaty rozlewają się na moje ręce. Dłonie zaczynają mi płonąć.

- Ogień! – krzyczy ktoś.

Ludzie uciekają. Chłopak o uśmiechu Adama też ucieka. Teraz dopiero widzę, że on w niczym nie przypomina Adama. To tylko jakiś chłopak.

Wszędzie jest ogień. Płonie cały bar i moje ręce. Jest gorąco. Dłonie robią się czarne. Widzę swoje kości. Zostaję sama w barze. Kelnerka trąca mnie i ucieka. Padam na twarz…

Jestem w szpitalu. Leżę na brzuchu. Wbijają mi dużą igłę w kręgosłup.

- Nie będzie już bolało – mówi lekarz.

- Ale mnie bolą dłonie a nie kręgosłup! – krzyczę.

Odpowiada tylko cisza…

Wschód słońca jest zapowiedzią pięknego dnia. Patrzę na swoje dłonie. Dziwny sen. Wstaję z uśmiechem na twarzy. Czuję, że dziś stanie się coś wyjątkowego. Z plecakiem na plecach wychodzę na ulicę i łapię stopa. Uśmiecham się do wszystkich kierowców.

- Dzień dobry pięknej panience – zatrzymuje mi się starszy pan.

- Witam pana – uśmiecham się.

Pan ma na imię Wiesław i śmieje się jak dziecko. Jest taki wesoły, że zaczynam mu tego zazdrościć.

- Wiesz – mówi. – Życie to jeden wielki żart. Trzeba tylko uważać żeby nie zrobiło ci głupiego psikusa. Trzeba umieć kombinować. Zrobić tak żeby było zrobione a się nie orobić. Nie można przecież zamęczyć się na śmierć.

Mężczyzna ma ciekawą życiową filozofię. Śmieję się z niego.

- Zobaczysz kiedyś, że mam rację – upomina mnie. – Ważne to umieć zakombinować. Bez kombinacji nie ma życia!

Zatrzymuje nas policja. Mężczyzna robi się blady.

- Proszę prawo jazdy – mówi policjant.

- Hmmm – mruczy kierowca. – Panie władzo tyle już lat jeżdżę i jeszcze ani jednego wypadku…

- Prawo jazdy, proszę.

- No to już będzie piętnaście lat.

- Prawo jazdy…

Mężczyzna robi się czerwony a ja zaczynam rozumieć, co się dzieje! Ten facet nie ma prawka! Jechałam z facetem, który nie był na żadnym kursie, nie zdawał żadnego egzaminu! Przecież on mógłby mnie zabić. Mógłby zabić też siebie. Dziwne pierwsze myślę o sobie a potem o nim. Ludzki egoizm nie zna granic.

Policja zabiera kierowcę a ja ulatniam się. Nie chcę mieć nic wspólnego z tą sprawą. Odchodzę. Najłatwiej jest odjeść. Zniknąć. Zostawić ludzi samym sobie. To takie egoistyczne, ale najłatwiejsze.

Nie czuję się podle. Jest mi dobrze. Uśmiecham się złośliwie i myślę, że należało się temu cwaniakowi. Ma nauczkę. Mógł kogoś zabić. Mógł zabić mnie. A przecież to jeszcze nie czas. Śmierć przyjdzie, ale ja mam czas. Sama muszę decydować o swoim życiu. Nie mogę pozwolić na to, aby ktoś decydował za mnie, co mam robić.

Nadchodzi noc…

Sen trzeci

 

Idę przez przystanek autobusowy. Słyszę kroki za sobą. Nie odwracam się. Idę spokojnie przed siebie. Jest ciepła noc. Gwiazdy świecą na niebie. Droga jest jasna. Czuję spokój. Spokój przed burzą.

Mijam kogoś znajomego.

- Cześć Majka – mówi do mnie a ja nie wiem, kto to jest.

Przechodzimy razem koło kościoła. On odchodzi. Ja skręcam w boczną uliczkę. Tam rosną drzewa i jest ciemno. Biegnę. Ktoś mnie ściga. Czuję strach, jakiego dotąd nie czułam. Odwracam się i widzę jak on stoi na początku ulicy.

- Majeczko chodź do mnie – uśmiecha się złośliwie.

Biegnę jeszcze szybciej. On jest tuż za mną. Nagle widzę kobietę. Stoi w świetle latarni i idzie powoli. Ma krótką czarną miniówkę i torebeczkę przewieszoną przez ramię. Ma bardzo długie nogi i szpilki. Jest moją ostatnią deską ratunku. Tą jedyną.

Zbliżam się do końca mojej drogi. On jest tuż za mną. Słyszę jego oddech. Czuję, że uśmiecha się. Chcę krzyczeć, ale nie mogę. Mój głos nie potrafi wydobyć się z zrozpaczonej duszy. Patrzę z nadzieją w stronę kobiety. Za chwilę będę z nią. Jeszcze chwileczkę i będę bezpieczna…

Nagle on skacze na mnie a ja padam na twarz. Czuję jego ciało na sobie i słyszę jego śmiech. Pokonał mnie. Resztkami sił podnoszę głowę. Patrzę za kobietą. Nie mogę krzyczeć a ona odchodzi już i znika w świetle ulicznej latarni… Przegrałam…

Wyciągam kciuk. Sen zrobił na mnie wrażenie. Nie mogę pozbierać się po nim. Jadę już piątym samochodem i nie potrafię nawet powiedzieć, z kim dziś jechałam. Kierowca zatrzymuje mi się w małej wiosce. To szósty samochód. Ma czerwony lakier i wygląda dziwnie znajomo. Otwieram drzwi i nie wierzę własnym oczom. Za kierownicą siedzi chłopak, który kiedyś mnie ochlapał. Jechał z kolegami tak szybko i ochlapali mnie. Tylko, że wtedy wyglądałam żałośnie a dziś wyglądam świetnie. Na stacji benzynowej wzięłam prysznic i zrobiłam sobie mocny makijaż. Czułam, że coś się szykuje.

Uśmiecham się do chłopaka promiennie i głaszczę scyzoryk schowany w kieszeni. Próbuję go oczarować. Uśmiech i miłe słówka robią swoje. Mam go w garści.

- Jesteś milutka – mówi mi chłopak a ja uśmiecham się jak słodka idiotka.

Rozmawiamy jeszcze przez chwilę. Jedziemy przez odludzie. Po prawej las a po lewej szczere pola.

- Tutaj mi się zatrzymaj – mówię a w głowie pojawia mi się szatański pomysł.

Chłopak zatrzymuje samochód.

- Tutaj? – pyta zdziwiony.

- Tak – odpowiadam. – Muszę się troszkę przespacerować.

- Dobrze.

Chłopak uśmiecha się. Ma ładne blond włosy i zielone oczy. Wygląda trochę jak mały chłopczyk. Ma delikatne rysy twarzy.

- Może mały buziak na dowiezienia? – pyta się.

- Z przyjemnością – mówię.

On nie zauważa nic podejrzanego w moim głosie. Zaczynamy się całować. Namiętnie. Zachłannie. Jedną ręką gładzę go po policzku a drugą niszczę siedzenie scyzorykiem. Wydzieram gąbkę i sięgam aż do dolnej strony fotela.

- Spotkamy się jeszcze? – pyta kiedy wstaję.

Dziękuję Bogu, że nie zauważa zniszczonego siedzenia tylko wpatruje się we mnie jak w obrazek. I to bardzo ładny obrazek.

- Spotkamy się – mówię. – Wtedy skończymy to, co zaczęliśmy.

Zamykam drzwi i przyciskam scyzoryk do maski. Chłopak rusza, przez co scyzoryk niszczy lakier od drzwi do tylnich świateł. Macham mu przez chwilę na pożegnanie a potem uciekam do lasu. Wiem, że w każdej chwili może się zorientować, że zniszczyłam jego limuzynę.

Znikam za drzewami. Mimo to widzę jak czerwony samochód cofa się. Chłopak już wie, co zrobiłam. Mam ochotę roześmiać się. Jaka zemsta bywa słodka! Słyszę jak on przeklina i uśmiecham się złośliwie. Z radością patrzę jak biega dookoła samochodu. Nie wierzy do końca w to, co się stało. Samochód zniszczony. Ja znikłam tak nagle jak się też nagle pojawiłam. Jestem jak duszek. Złośliwy duszek zemsty.

- Mój samochód! – krzyczy chłopak. – Cholera! Co ona zrobiła mi z samochodem? Co za … Ja nie mogę! Kurczę jak ja się w domu teraz pokażę! Nowy samochód…

Krzyczy jeszcze coś, co mi byłoby wstyd pomyśleć. Zastanawiam się czy ten przystojniak zna jakieś inne słowa oprócz wulgaryzmów.

- Jesteś zdzirą! – krzyczy na całe gardło.

- Zdzirą – powtarza echo.

Jestem zdzirą.

Nadchodzi noc…

Sen czwarty

 

Leżę w lesie. Uciekałam przed blondynem, któremu zniszczyłam samochód. Nagle wyrasta przede mną wieża, którą oglądałam w Lublinie. Potem widzę uśmiechniętego Adama na niej. Adama skacze a ja zaczynam krzyczeć.

- Nie rób tego Adasiu! – proszę go. – Nie teraz, błagam!

Adam skoczył z wieży a jego ciało porywają aniołowie i niosą do nieba.

- Całowałaś się z innym! – słyszę jego głos. – Nie rozumiesz, że cię kocham?!

- Adasiu – płaczę. – Przepraszam. Ja nie wiedziałam. Ty jesteś…

Budzę się w lesie zalana łzami. Nie wiem, o co chodzi z tym snem. Nie podoba mi się to. Przecież nie ma miłości! Nie ma miłości ziemskiej! Poza tym Adam o niczym nie wie. I on mnie nie kocha. To mój przyjaciel. Ale czy przyjaciel nie może kochać?!

- Na ziemi nie ma miłości! – krzyczę.

Straszę głosem ptaki. Rozlatują się na wszystkie strony. Wiem, że krzycząc chcę przekonać samą siebie. Niepewność zabijam przez własny głos.

Wychodzę z lasu. Czekam na kolejny samochód. Wyciągam kciuk przed niebieskim fordem. Po kilkunastu minutach żałuję, że zatrzymywałam ten samochód. W środku siedzi skromna blondynka i wysoki rudzielec. Ja zajmuję tył. Rudzielec prowadzi bardzo dobrze. Jedzie powoli. Blondynka szlocha. Nie wiem, o co chodzi i nie jestem pewna czy chcę wiedzieć. Czuję, że za chwilę rozegra się tutaj prawdziwa scena. Czekam z niecierpliwością. Kto pierwszy wybuchnie? On czy ona?

- Kochanie nie płacz – mówi spokojnie rudy a ja czuję zawód.

Przecież mieli się kłócić! Jedyna nadzieja w niej.

- Nie płacz, nie płacz – przedrzeźnia go. – Ciekawe czy ty byś nie płakał jakbyś miał urodzić piątkę dzieci za jednym zamachem i to jakby był twój pierwszy poród.

O kurczę! Współczuję biednej kobiecie.

- Wy mężczyźni – biadoli dalej – macie dobrze. Was nie obchodzą takie rzeczy. Wy ciach pach i po sprawie. A kobiety? Urodzą, wychowają i co? Potem jak się domagają swoich praw to mężczyźni wyzywają je od feministek.

- Kochanie przestań – mówi rudzielec. – Aż przykro słuchać…

- Zrobić było, komu ale wysłuchać teraz nie ma?!

Cisza. Czekam aż mąż wybuchnie, ale on jest oazą spokoju. Współczuję przyszłej mamie. Ją zaczyna denerwować to milczenie.

- I teraz mnie traktujesz jak powietrze?! – krzyczy. – Tak. Kobieta w ciąży ma swoje kaprysy?! O to ci chodzi? Typowy męski szowinista!

- Tym razem przegięłaś – rudy robi się czerwony ze złości.

- A co? Niby nie mam racji?! Co ty możesz wiedzieć o życiu!

Małżeństwo kłóci się aż miło. Zadaję sobie znowu pytanie czy na świecie jest miłość. Patrząc na nich wiem, że jej nie ma. Za chwilę przyszła mama zacznie rzucać czymś w przyszłego tatusia. O! Tatuś dostaje torebką w głowę.

- Patrz, co robisz! – krzyczy. – Ja prowadzę! Zabiję ciebie, siebie i naszą piąteczkę!

Zapomnieli o moim istnieniu. Super! Teraz będą naturalni. Czekam w napięciu, co będzie dalej. Dalej nie następuje. Przypominają sobie o mnie i wysadzają mnie na jakimś przystanku. Wyskakuję i zastanawiam się, dlaczego tak często ludzie wysadzają mnie na przystanku. Zaczynam się śmiać. Zgorszona starsza pani patrzy na mnie dziwnie. Muszę się szybko uspokoić żeby złapać kolejny samochód. Tutaj panuje duży ruch. Wystawiam z uśmiechem kciuk i czekam.

- Cześć – wita mnie młody chłopak. – Wskakuj!

- Dzięki – mówię do niego a on uśmiecha się,

Chłopak ma krzywe zęby. Myślę o Adamie.

- Z odstającymi uszami i krzywymi zębami – powiedziałam wtedy.

Czy nadal tak myślę? Czy nadal myślę, że Adam jest wyjątkowy z odstającymi uszami i krzywymi zębami? Tak. To jedyna rzecz, której jestem pewna.

- Za dwa lata biorę ślub – zaczyna swoją opowieść kierowca.

- To jeszcze czas – mówię.

- Na co?

- Nie wiem.

- Chciałbym żeby to było jutro. Mam upatrzone ładne mieszkanie. Ale zanim się pobierzemy sprzedadzą nasze mieszkanie.

- Możecie przed ślubem w nim zamieszkać.

- Nie. Wolę po ślubie. Chcę żeby Weronika miała wszystko. Chcę żeby miała prawdziwą miłość. A prawdziwa miłość to wszystko.

- A przed ślubem nie można mieć prawdziwej miłości?

- Można, ale tutaj już jest ryzyko. Ja chcę żeby było bez ryzyka. Chcę żeby Weronika mi ufała i nie chcę jej zawieść.

Milczę przez chwilę. Myślę o tym małżeństwie, z którym jechałam. Czy oni mieszkali razem przed ślubem? A skąd mam pewność, że są małżeństwem?!

- Jaki będzie wasz dom? – pytam się chłopaka.

- Będzie w nim miłość – mówi krótko.

Milczy. Myślami jest przy Weronice. Uśmiecha się.

- Będzie miał duży ogród – zaczyna. – Na podłogach będą mięciutkie dywany. Będzie biały z czerwonym dachem. W jadalni powieszę obraz z jeziorem.

- Dlaczego z jeziorem? – zaczynam się interesować opowieścią chłopaka.

- Bo nad jeziorem poznaliśmy się. A jaki będzie twój dom?

- Bez miłości. Będę mieszkała sama w małym drewnianym domku albo w bloku.

- W bloku… Samotność między ludźmi jest najgorszą rzeczą, jaka może się przytrafić człowiekowi. Wolałbym samotność w samotności.

Zastanawiam się. Chłopak ma rację.

- Dziękuję - mówię cicho.

- Za co? – chłopak uśmiecha się i przez chwilę patrzy na mnie.

- Za to, że uświadomiłeś mi, że tylko samotność w samotności będzie szczęśliwa. Wybieram domek koło lasu… I to dzięki tobie.

- Wiedziałem, że podejmiesz dobrą decyzję.

Uśmiechamy się do siebie. Wychodząc z samochodu patrzę na niego po raz ostatni.

- Jak masz na imię? – pytam się.

- Kamil – odpowiada chłopak. – Dlaczego pytasz?

- Bo nie chcę żebyś był jednym z wielu, nie chcę żebyś był kolejnym kierowcą. Chcę abyś był kimś wyjątkowym.

- A ty?

- Majka.

- Teraz ty też jesteś kimś wyjątkowym. Stajesz się częścią mojego życia. Znam twoje imię, znam część ciebie.

- Nie wykorzystaj tego przeciwko mnie.

- Nigdy, Maju. Nieś swój uśmiech do innych. Ja tylko dołożę drewna to ognia, który jest w tobie.

- Dziękuję za drewno.

- Dziękuję za uśmiech.

Tymi słowami żegnam się z Kamilem i oddaję mu część swojej duszy. Kamil wie o tym. Ta cząstka mnie odjeżdża razem z nim i znika za zakrętem.

Nadchodzi noc…

 

Sen piąty

Budzą mnie krople deszczu. Nie wiem czy śnię. Siadam na trawie i patrzę na księżyc. Jest pełnia, ale taka inna niż zwykle. Księżyc jest czerwony. Płonie. Spoglądam w bok. Widzę światło. Po chwili pojawia się staruszek. To ten chirurg. Ma dwie zdrowe nogi.

- Jak tam Majeczko? – pyta się z uśmiechem na ustach.

- Dobrze proszę pana – odpowiadam i też się uśmiecham.

- Jak widzisz uratowali mi nogi.

- To cudownie!

- Tak, Majeczko. To cud. Cud, że zatrzymałem się wtedy i zabrałem cię ze sobą. Widzisz, Majeczko czasami warto się zatrzymać. Chociaż na chwilę. Bo to dzięki tobie żyję i dzięki tobie mam nogi.

Wstaję i przytulam się do lekarza. Jest ciepły jak ojciec. Nie czuję deszczu. Po chwili odsuwa mnie od siebie.

- Majeczko mam coś dla ciebie – mówi i patrzy mi prosto w oczy.

- Co takiego? – pytam zaciekawiona.

- Daj mi swoją dłoń.

Czuję coś zimnego. Patrzę na małą czarną różę powieszoną na rzemyku. Jest zrobiona chyba z drewna.

- Tak to drewno – lekarz czyta w moich myślach i zakłada mi kwiat na szyję. – Dostałaś ode mnie czarną różę i pamiętaj o tym.

- Będę pamiętała – obiecuję.

- Ja jestem lekarzem twojej zranionej duszy, Majeczko. Ty byłaś moim Aniołem Stróżem a ja będę twoim lekarzem. Dałaś mi cząstkę swojej duszy i teraz ja daję ci cząstkę mojej…

Budzę się i ciągle mam przed oczami uśmiech lekarza. Czy to był sen? Czy to na pewno był tylko sen? Sięgam ręką w kierunku szyi i czuję malutką, czarną różę.

- Dziękuję lekarzu – mówię cichutko. – Dziękuję za czarną różę…

Już nie jestem samotna! Nie jestem samotna! Mam swojego dobrego lekarza. On mnie uleczył. Szkoda tylko, że nie może wpłynąć na moją decyzję, nie może zmienić mojego celu.

- Wskakuj – z zamyślenia wyrywa mnie głos starszego pana.

Siadam na tylnim siedzeniu. Samochód prowadzi starsza pani. Jest uśmiechnięta i patrzy na męża dobrodusznie. Widzę w jej oczach szczęście. Siwe włosy opadają na ramiona. Zniszczona twarz przez lata służąca za maskę wygląda naturalnie i świeżo. Mam wrażenie, że kobieta niedawno ściągnęła maskę.

- Dokąd jedziesz? – pyta mnie starzy pan.

- Na Mazury – odpowiadam.

- Piękne miejsce.

Staruszkowie patrzą się na siebie porozumiewawczo a ja chcę usłyszeć ich historię.

- Moi rodzice – zaczyna starsza pani – nie chcieli zgodzić się na ślub. Ja pochodziłam z bogatej rodziny a Tadeusz z biednej.

- To można tak w skrócie, złotko – uśmiecha się Tadeusz. – Moi rodzice rozwiedli się, ojciec pił nałogowo. To w tamtych czasach było dla twojej rodziny szokiem.

- Tak. Ja panienka z dobrego domu…

- Ja chłopak bez grosza przy duszy z rozbitej rodziny…

Staruszkowie znowu patrzą sobie w oczy.

- Mieliśmy plan – mówi kobieta. – Nad jeziorem zrobiliśmy to. Oj powiodło się. Zaszłam w ciążę i rodzice musieli się zgodzić na ślub. Ale wiesz, jaka wojna była w domu?

Zaczynamy się śmiać. Podoba mi się ich historia. Każdy z nas ma swoją własną historię. Tworzy ją wciąż na nowo. Tak jak tego chce lub tak jak tego nie chce. Pragnę, aby moja historia była równie ciekawa jak historia staruszków. Chcę mieć wspomnienia, chcę śmiać się z nich albo płakać. Chcę, aby w moim życiu były uczucia. To one wypełniają prawdziwie życie każdego człowieka.

Dzisiaj zatrzymało się przede mną wielu ludzi. Dali mi swój uśmiech, dodawali drewna do ognia, który mam w sobie. Do ognia zauważonego przez Kamila. Samochody, którymi jeździli były różne. Miały barwy świata, zapachy kierowców, wygląd ich żon lub mężów. Czasami ci ludzie wieźli ze sobą swojego Anioła a czasami zapominali o nim. Źle jest zapomnieć o swoim Aniele.

Siedzę na łące. Chcę dzisiaj przespać się tutaj, ale zaczyna padać. Idę w stronę domu. Proszę o nocleg. Starsza pani przygląda mi się.

- Wejdź kochanie – mówi.

Czy ona mówi to, co czuje? Do ilu osób przede mną powiedziała kochanie? Czy jestem dla niej kimś wyjątkowym? Czy słowo kochanie posiada dla niej magiczną moc, którą powinno posiadać? Kochanie to wyjątkowość. Kobieta jednak nie patrzy na to. Dla niej to słowo znaczy tyle, co: sól, cukier, mąka.

- Nie boi się pani? – pytam.

- Czego? – dziwi się kobieta.

- Że okradnę panią.

- Nie. Takiej starej babie jak ja to tylko na tamten świat się szykować. Pół życia spędzam sama i tęsknię za tym życiem, którym żyje mój mąż i moja córeczka. Wiesz jesteś do niej bardzo podobna. Ona też patrzyła na świat w taki sposób… Zupełnie inaczej niż inni… Nigdy jej nie rozumiałam.

- Co się z nią stało?

- Miała zaledwie siedemnaście lat… Podcięła sobie żyły… Co noc modlę się za jej duszę i mam nadzieję, że kiedyś spotkam ją w Niebie. Czy można modlić się dwadzieścia pięć lat bez skutku? Nie, prawda?

Kobieta pokazuje mi pokój, w którym mam spać. Widzę w jej oczach jakiś lęk. Mam wrażenie, że boi się o mnie. Odchodzi. Chcę wierzyć, że ona nie lęka się o to, co ze mną będzie. Nie potrafię…

Nadchodzi noc…

 

Sen szósty

 

Stoję koło swojego wymarzonego domu. Podcinam róże i patrzę na łąkę pełną kwiatów. Jest mi dobrze. Widzę jasną panią. Jest stara, ale wygląda jak młoda. Taka pulchna, ma srebrne włosy. Idzie przez łąkę. Otaczają ją kwiaty. Uśmiecha się do mnie.

- Witaj Maju – mówi.

- Dzień dobry babciu - uśmiecham się i podaję jej róże.

Ta pani to moja babcia. Poznaję ją. Babcia bierze kwiat do ręki.

- Jestem szczęśliwa – mówi. – Nie płacz już za mną…

- Babciu – odpowiadam jej – smutno mi jest.

- Mi też było smutno. Pamiętaj, że kiedy jest smutek to będzie też radość. Przeciwieństwa przyciągają się. Każdy musi poczuć i smutek i radość. Inaczej tak naprawdę nie żyje. Musisz doświadczyć wszystkiego. Czuć rzeczy, których nie da się wyrazić słowami.

- Nie potrafię nazwać swoich uczuć…

- Uczuć nie można nazywać. One są po to żebyś mogła czuć życie i świat. Tak prawdziwie. Jeśli nazwiesz uczucia one już nie będą uczuciami tylko pustymi nazwami, które im nadasz.

Wstając słyszę jeszcze ostatnie słowa babci. Ubieram się powoli i idę wziąć prysznic. Puszczam gorącą wodę i wychodzę dopiero, kiedy czuję, że zaczyna robić mi się słabo. Kocham gorącą wodę i zimny wiatr.

Siedzę z kobietą w kościele. Jest niedziela. Ludzie odsiadują godzinę i wychodzą. Ja zostaję…

Modlitwa

 

Panie, proszę Cię o to byś sprawił abym była jak róża. Bym była właśnie takim kwiatem. Pięknym i delikatnym. Niech pod pozorem mojej delikatności kryje się ta druga natura. Panie, Ty wiesz, jaka jestem naprawdę. Tylko Ty wiesz jak bardzo się boję. Widzisz we mnie te rzeczy, których nie widzę ani ja ani inni.

Pozwól mi być różą. Daj mi siłę tej roślinki. Aby ten, kto ośmieli się mnie poznać, dotknąć lub skrzywdzić został natychmiast ukarany. Abym ja, ta mała różyczka, potrafiła się bronić. By nikt już mnie nie skrzywdził. Mogłabym wtedy trzymać ludzi na dystans.

Panie spraw abym w takim stanie była szczęśliwa. Bo szczęście to brak cierpienia, brak zła, które jest w ludziach. Chcę być tylko różą. Chcę umieć bronić się przed złem. I nawet jak uda im się mnie ściąć ja narodzę się na nowo i wtedy będę jeszcze większa i silniejsza. Moje kolce będą jeszcze mocniejsze.

Panie przebacz mi to, co zrobię, ale ja już inaczej nie potrafię. Ty wiesz, że bardzo Cię kocham. Przepraszam Cię za moją słabość i za egoizm.

Kobieta czeka na mnie. Patrzy uważnie i uśmiecha się lekko. Myślę, że ona widzi więcej niż chciałabym. Przeszywa swym spojrzeniem na wylot. Nie potrafię patrzeć jej w oczy, bo wiem, że jej nie okłamię. Zakładam plecak. Żegnamy się pod kościołem.

- Nie odchodź na zawsze – mówi do mnie cicho, ale wyraźnie.

- Nie odchodzę – kłamię.

- Odchodzisz, bo jesteś jak moja Agatka.

Jestem Agatką…

 

Tydzień czwarty

 

Niechaj stanie się światłość!

Mój pierwszy wschód słońca w Krainie Wielkich Jezior Mazurskich. Niebo płonie. Czerwień, pomarańcz i odrobina żółtego koloru mieszają się ze sobą tworząc coś, czego nie można opisać a co człowiek nazwał wschodem słońca. Budzi się nowy dzień. Nie wiem, jaki on będzie. Nie czuję już lęku. Jestem odważna.

Jadę przez Ełk. Wpatruję się w jezioro i myślę o swoim przeznaczeniu. Zastanawiam się, dlaczego nie mieszkam właśnie tutaj.

- Piękne miejsce, prawda? – pyta kierowca ciężarówki.

- Tak – odpowiadam.

- Tutaj warto przyjechać, chociaż na chwilę. Wiesz, kocham te lasy. One są fantastyczne. Chciałem kiedyś mieszkać w leśniczówce…

Kierowca zaczyna swoją opowieść. O ucieczce z domu, o narkotykach, wielkiej miłości i muzyce. Każe mi otworzyć pokrowiec, który leży na tylnim siedzeniu. W środku jest flet. Oglądam go dokładnie.

- Niepozorny – stwierdza jego właściciel.

- Tak. Niepozorny – przyznaję mu rację.

- Wielkie rzeczy zazwyczaj są niepozorne. Pamiętaj o tym.

Zatrzymuje mi się w małym mieście. Potem czekam na kolejne samochody. Czekam i czekam. Nikt się nie zatrzymuje. Idę sama w długą drogę. Nie chcę już czekać. Wolę dotrzeć do celu wolniej, ale dotrzeć. Kiedy jestem u kresu sił wsiadam do autobusu. Swoim zwyczajem nie płacę za bilet. Jadę na gapę. Autobus jedzie. Droga jest długa. Chcę żeby się zatrzymał, ale on nie robi tego. Ja chcę wysiąść a on jedzie i jedzie. A celu wyprawy nie widać. Tylko białe pasy na ulicy…

- Bilecik proszę – słyszę głos kontrolera i mało nie umieram ze strachu.

- Nie mam – nie próbuję nawet kłamać.

Każe mi wyjść. Autobus odjeżdża a on pisze coś. Mandat. Nie czekam na to, co się stanie. Rozglądam się dookoła i uciekam w stronę lasu. Kanar ma duży brzuch. Nie może mnie dogonić. Ja nawet z bagażem jestem szybsza od niego.

- No i co drogi panie? – mówię kiedy jestem już bezpieczna.

Uśmiecham się złośliwie. Idę przed siebie i śpiewam starą piosenkę, której autor jest nieznany. Wychodzę z lasu, kiedy zaczyna się ściemniać. Widzę ogień. Idę w jego kierunku. Grupa młodych ludzi pali ognisko. Chcę ich poznać.

- Mogę się dołączyć? – pytam ich.

- Jasne – uśmiechają się przyjaźnie i podają mi puszkę piwa.

Teraz jestem jedną z nich. Moi nowi przyjaciele to Basia, Tomek, Krystian, Artur, Mateusz, Ola i Agnieszka. Jest między nimi jeszcze chłopak o imieniu Adam. Ma odstające uszy. Przedstawia mi się na końcu a ja uśmiecham się do niego inaczej niż do reszty. Dla niego ten uśmiech oznacza zupełnie coś innego niż dla mnie. Mieszam różne trunki. Wódka, piwo, wino. Wszystko, co się da. Częstują mnie sama nie wiem, czym a ja piję. Mam, co raz lepszy humorek i jest mi z nimi dobrze.

Tańczymy dookoła ogniska. Krystian skacze przez ogień. Zapala mu się but. Ściąga go szybko. Chłopcy chcą go ugasić. Podobno ten but jest nowy, firmowy i kosztował dwieście pięćdziesiąt trzy złote. Nie ma wody. But spłonie. Tomek chce zagasić go winem. Niestety skutek tego jest odwrotny niż powinien być. But zamienia się w pochodnię. Basia nabija go na patyk i macha nim na wszystkie strony. Tworzymy pochód. Śpiewamy Trzy noce z deszczem i śmiejemy się. Basia wydziera się. Mam ochotę zatkać jej buzię skarpetką. Ona tak fałszuje! Tylko Krystian jest zmartwiony. Nie wie jak wrócić do domu…

Razem z Adamem oglądamy zachód słońca. Niebo znowu płonie. Chmury nie są już tylko niebieskie. Teraz są granatowe, fioletowa, pomarańczowe.

- Jak pięknie – mówię i opieram głowę na ramieniu Adama.

- Tak – Adam obejmuje mnie.

Każde wypowiedziane przez niego słowo śmierdzi alkoholem. Moje słowa też śmierdzą. Mimo to pijemy jeszcze wino. A potem to nie wiem, co się dzieje…

Budzę się na polanie przy palenisku. Jestem sama. Chce mi się wymiotować i mam już dosyć wszystkiego. Moi przyjaciele zostawili mnie samą. Odeszli zajęci własnymi sprawami. Dzisiaj nie jestem w stanie zobaczyć czegokolwiek. Snuję się jak cień. Nawet nie idę w stronę miasta. Piję wodę mineralną, którą mam w plecaku. Szukam swetra, bo jest mi zimno a znajduję jakiś zeszyt.

- Agata Oliwka – czytam na głos pierwszą stronę. – Myśli wpisane w pamiętnik.

Przez chwilę milczę. Wiem, że to jedna z pamiątek, które pozostały po siedemnastoletniej Agacie. Przewracam kartkę i czytam pierwszą notatkę.

Jestem Agata. Moja mama mówi na mnie Agatka, ojciec – Aguś. Nie jestem żadną z nich. Jestem Agatą. Nie wiem, co będzie za kilka lat. Świat nabiera odcieni szarości a ja nie potrafię myśleć pozytywnie. Jutro pierwszy dzień szkoły. Nienawidzę mojego gimnazjum. Każdy dzień w tej szkole jest dla mnie koszmarem, z którego nie można się obudzić…

 

Dalej są wywody na temat szkoły. Postanawiam przejść na ostatnią zapisaną stronę.

Jestem Agata. Dzisiaj jestem sobą. Ale już za późno. Nie potrafię żyć sowimi życiem. Poznałam siebie, ale to koniec. Początek końca. Słońce zachodzi krwawo. Podobno wtedy ktoś umiera. Leje się krew. Kto umiera? Ja! Z moich żył wycieka krew czarna jak smoła. Dlaczego? Bo nie potrafię zrozumieć swojego celu. Widzę rzeczy, których nikt inny nie dostrzega. Widzę drzewo, które płacze, kiedy chłopcy łamią jego gałęzie. Widzę miłość gołębicy do swoich dzieci. Widzę błagalne spojrzenie Klary, mojej suczki, którą tato zaprowadził do weterynarza. Tam zabili ją. Zabili moją Klarę.

Jutro miało być lepsze. Jutra nie będzie. To są ostatnie słowa. Wypowiadam swoje myśli. Chciałabym porozmawiać z kimś o tym, co widzę, ale nie mam, z kim. Czuję się samotna i opuszczona. Gdzie jest moja Stokrotka, która miała mi przynieść szczęście?! Jutro nie nadejdzie, nie nadejdzie, nie nadejdzie… Jutro odchodzi razem ze mną…

 

Agata każdą notkę zaczyna od słów: Jestem Agata. Nie wiem czy wierzyła w to, że jest sobą, ale wgląda na to, że tak.

- Agato wiem, że jesteś Agatą – mówię cicho i zapalam ognisko.

Kicham i kaszlę. Chyba to nie jest tylko kac, ale jakieś przeziębienie. Należy mi się. Sama sobie na to zasłużyłam.

Kolejny dzień jest już lepszy. Łapię stopa, bo chcę jeszcze dzisiaj dojechać do Mikołajek. Samochody zatrzymują się. Przejeżdżam przez Klusy. Pokazuję nazwę kierowcy i śmieję się do łez.

- Ja tutaj mieszkam – obraża się kierowca i wysadza mnie na pierwszym lepszym zakręcie.

Nie przestaję się śmiać. Jacy ludzie są okropni! Nie potrafią się śmiać z tego, co ich dotyczy. Na samą myśl zgorszonej twarzy mężczyzny znowu się śmieję.

- Naćpała się – słyszę głos kobiety. – Och, ta dzisiejsza młodzież…

- A jaka była młodzież niedzisiejsza? – pytam.

- Nie dość, że pijana to jeszcze pyskata! Wstydź się dziecko. Wzięłabyś się do roboty. Ale tak to jest. Młode i głupie. Tylko pić i pyskować do starszych.

Najpierw byłam ćpunką a teraz pijaną i pyskatą. Pytam się kobiety, dlaczego nie potrafi się zdecydować jak mnie nazwać a ona zaczyna mi prawić morały i krzyczeć na mnie. Trudno. Nie dowiem się, jaka jestem naprawdę. Dzień się kończy a ja nie jestem w Mikołajkach i nie wiem, jaka jestem…

Kładę się spać pod gołym niebem i patrzę w gwiazdy. Czuję, że nie jestem sama. Dziwne, ale słyszę, że ktoś jest blisko. Nagle coś zaczyna przeraźliwie miauczeć. Zrywam się i rozglądam dookoła. Niedaleko siedzi mały czarny kotek i płacze. Podchodzę do niego i biorę go na ręce. Przestaje płakać. Drży z zimna i ze strachu. Przytulam go do siebie. Już nie jesteśmy samotni…

- Będziesz miał na imię Kacper – mówię do niego.

Kacper patrzy na mnie swoimi dużymi oczkami i liże moje palce.

 

Niechaj zbiorą się wody spod nieba w jedno miejsce…

Mikołajki. A raczej koło Mikołajek. Nie wchodzę do miasta. Nie lubię tłocznych i brudnych ulic a dzisiejszy dzień musi być wyjątkowy. Idę jakąś drogą. Za mną podąża Kacper. Z jednej strony są pola a z drugiej drzewa. Drzewa rosną tuż przy drodze. Przytulam się do jednego z nich.

- Kochane drzewko – mówię – zastąp mi drzewo spalone… Proszę…

Jednak to drzewo nie daje mi takiego ciepła. Jest szorstkie i zimne. Patrzę na nie błagalnie, ale ono tylko wspina się do nieba zapominając o tym, co jest na dole. Długo nie pożyje. Na dole przecież są jego korzenie.

Chmury nade mną płyną gdzieś daleko. Może do mojego domu a może do miejsca, które jest moim celem? Zimny wiatr wieje mi w twarz. Prostuję się i zamykam oczy. Zapominam o tym gdzie jestem i kim jestem. Zamieniam się w wiatr…

Stoję na brzegu jeziora. Wkładam do niego dłoń. Nabieram trochę wody. Ucieka mi przez palce. Chcę poczuć jej smak i zapach, ale nie mogę. Kacper siedzi na plecaku. Jest słaby.

- Uważaj, bo cię porwie topielec – uśmiecha się do mnie starszy pan.

Ma siwą brodę i długie włosy. Jego zielone oczy błyszczą łobuzersko.

- Mikołaj jestem – przedstawia się.

- Majka – mówię.

- Jesteś podobna do mojej pierwszej miłości… Nawet imię się zgadza.

- Tak? Co się z nią stało?

- Porwał ją topielec. W tym miejscu.

Mikołaj pokazuje mi drewniany krzyżyk. Dziwne, ale dopiero teraz go zauważyłam. Kładziemy bukiecik kwiatów pod krzyżem.

- Ciała nigdy nie znaleziono – szepcze mężczyzna. – Topielce to złe istoty.

Brodaty pan opowiada mi legendę o Królu Sielaw. Wspaniałej rybie, która była władcą jeziora. O tym jak zapanował w Mikołajkach głód i o tym jak Król został złapany w sieć rybacką. Musiał dać rybakom tyle ryb, aby mogli żyć w dostatku i aby niczego im nie brakowało.

- Nie wierzę w legendy – mówię.

- Ja też – śmieje mężczyzna.

- To, po co mi to opowiadasz? Przecież to jest bezsensowne.

- Każda rzecz, która wydaje ci się bezsensowna tak naprawdę ma swój sens. Tylko, że on jest ukryty gdzieś głęboko i musisz go odnaleźć.

- Głupie.

- Nie. Człowiek nazywa głupie te rzeczy, których nie potrafi zrozumieć.

Cisza. Tylko jezioro szumi. Mówi do mnie i Mikołaja językiem, którego nie znamy. Wsłuchujemy się w te słowa, ale nie rozumiemy ich. Nie można nauczyć się języka przyrody.

- Codziennie tutaj przychodzę – mówi Mikołaj. – Szukam jej, ale ona jest teraz nimfą. Topielce ją porwały, ale ja wiem, że jest nimfą i kiedyś mi się ukaże. Będzie ubrana w białą szatę a w dłoni będzie trzymała lilię. Na głowie będzie miała wieniec z niezapominajek. Zawsze czekam tutaj do zachodu słońca. Chcę jej powiedzieć, że ją kocham, bo wtedy nie zdążyłem tego zrobić. Ona wiedziała o tym ale nigdy tego nie usłyszała. Zobacz, znowu słońce idzie spać…

Drzewa nabierają ciemnych odcieni. Niebo robi się różowe. Nagie gałęzie usychającej wierzby straszą przemijaniem. Opieram się o wierzbę i czuję ciepło. Ona zastępuje mi spalone drzewo. Jezioro odbija cały świat. Złote słońce przegląda się w nim. Świat w jeziorze nie jest prawdziwy, ale jest równie piękny jak ten rzeczywisty. Jego jedyna wada jest taka, że to podróbka rzeczywistości. Świat prawdziwy nie drży, kiedy nadciąga fala. W świecie prawdziwym nie ma fal.

Mężczyzna odchodzi razem ze słońcem.

- Do widzenia – mówi mimo tego, że nie powinien się żegnać tylko milczeć.

- Do widzenia – powtarzam jak wiatr.

Ta noc to noc nad jeziorem Śniardwy. Zaczyna padać. Deszcz moczy mój śpiwór, ubranie i plecak. Wszystko jest przesiąknięte wodą. Gonię do jakiegoś domu, ale tam nikt mi nie otwiera. Biegnę do następnego. Dalej cisza. Światło w oknie mówi mi, że ten dom nie jest pusty! Odchodzę. Wracam na brzeg. Kładę się na mokrym śpiworze pod wierzbą, która i tak nie daje schronienia i czekam aż przestanie padać. Jest mi zimno. Zwinięta w kłębek odgradzam się od świata. W jednej ręce trzymam zdjęcie Adama. Drugą gładzę czarną różę. Kacper płacze. Przytulam go do siebie i osłaniam przed deszczem własnym ciałem. Biedactwo drży z zimna.

- Niech przestanie padać – szepczę. – Proszę, niech przestanie padać.

Moja prośba nie zostaje wysłuchana. Deszcz pada do drugiej godziny. Po nim pojawiają się na jeziorze gwiazdy i księżyc. Wietrzyk osusza świat i mnie. Wyciągam czarną sukienkę. Już czas. Zakładam ją. Na głowę wkładam wianuszek ze stokrotek. Ściągam buty i idę w kierunku jeziora.

- Jestem sobą – mówię głośno.

Zimna woda obmywa mi nogi, suknia unosi się lekko. Krzyżyk i czarna róża uderzają o siebie i wydają rytmiczne odgłosy. Woda szumi. Kacper płacze za mną. Nie może mi pomóc. Jest malutki i boi się wody. Słyszę plusk. Odwracam głowę. To Kacper. Płynie za mną. Nie pomoże mi, ale chce być tam gdzie ja.

- Wracaj – mówię mu, ale on nie słucha.

Jest moim przyjacielem. Nie potrafi żyć beze mnie. Stałam się częścią jego życia. Dzięki temu, że nie chce mnie zostawić nauczył się pływać. Radzi sobie z wodą, której się boi. To natura kazała mu się bać. Łamie zasadę. Przyjaźń polega na łamaniu zasad.

Zanurzam się coraz bardziej. Podążam za światłem księżyca. Tam daleko w jeziorze pływa sobie księżyc i woła mnie do siebie. Chce abym była jego nimfą i ja też tego chcę.

Nie boję się. Mimo że jezioro jest tak zimne, bo płaczące niebo zaraziło je swoim smutkiem, nie czuję strachu. Nie czuję już nic. Idę niewidzialnymi schodami w głąb jeziora. Tam gdzie pływa księżyc, tam gdzie jest jego światło.

Nagle słyszę dziwną melodyjkę. To Adam. Mój Adam. To mój przyjaciel. Człowiek, którego udało mi się oswoić. Człowiek, który oswoił mnie. Sama nastawiłam sobie tę melodyjkę w telefonie żeby wiedzieć, kiedy on dzwoni. Żeby móc się cieszyć zanim zobaczę na wyświetlaczu napis: Adaś.

Światło księżyca kusi swym blaskiem. Kusi wyprawą w nieznane, wyprawą w głąb jeziora. Małe światełko telefonu jest słabsze. Błaga mnie abym powróciła na ląd. I co teraz?                    W stronę, którego światła mam iść?

Sanok 2008

 

Powrót na górę

Gmina Brzozów

  • Brzozów
  • Górki
  • Grabownica Starzeńska
  • Humniska
  • Przysietnica
  • Stara Wieś
  • Turze Pole
  • Zmiennica
  •  

Gmina Domaradz

  • Domaradz 
  • Barycz
  • Golcowa

Gmina Dydnia

  • Dydnia
  • Grabówka
  • Hroszówka
  • Jabłonka
  • Jabłonica Ruska
  • Końskie
  • Krzemienna
  • Krzywe
  • Niebocko
  • Niewistka
  • Obarzym
  • Temeszów
  • Ulucz
  • Witryłów
  • Wydrna

Gmina Haczów

  • Buków
  • Haczów
  • Jabłonica Polska
  • Jasionów
  • Malinówka
  • Trześniów
  • Wzdów

Gmina Jasienica Rosielna

  • Jasienica Rosielna
  • Blizne
  • Orzechówka
  • Wola Jasienicka
  •  

Gmina Nozdrzec

  • Nozdrzec
  • Hłudno
  • Huta Poręby
  • Izdebki
  • Siedliska
  • Wara
  • Wesoła
  • Wołodź

Gmina Dynów

  • Dynów
  • Bachórz
  • Dąbrówka Starzeńska
  • Dylągówka
  • Harta
  • Laskówka
  • Łubno
  • Pawłokoma
  • Ulanica
  • Wyręby
  •  

Powiat

  • Warto zobaczyć
  • Inne zdjęcia
  • Regionalne